[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W dziesięć minut „Powietrzny Gigant” zniknął w ciemności; nie towarzyszyły mu już głośne wiwaty, jak przy próbnym locie.Zalegało głębokie milczenie.Nieustraszony przywódca małej kolonii zniknął razem z latawcem.Aparat wznosił się wolno, ale regularnie.Ciągłość podmuchów wiatru zapewniała mu doskonałą równowagę.Ledwie, ledwie przechylał się z boku na bok i Briant nie odczuwał żadnych niebezpiecznych wstrząsów.Stał nieruchomo, trzymając się oburącz lin, na których zwisała gondola kołysząca się łagodnie niby rozbujana huśtawka.Jakież dziwaczne uczucie zawładnęło Briantem, kiedy zawisł w przestworzach uwiązany do owego płóciennego skrzydła dygoczącego na wietrze! Zdawało mu się, że to porwał go jakiś fantastyczny, drapieżny ptak, a raczej, szybuje uczepiony do skrzydeł olbrzymiego, czarnego nietoperza.Dzięki sile charakteru potrafił jednak zachować zimną krew.Po dziesięciu minutach od chwili kiedy latawiec oderwał się od ziemi, lekkie szarpnięcie dało chłopcom znać, że aparat przestał się wznosić.Lina rozwinęła się do końca – latawiec poderwał się jeszcze, szarpnąwszy tym razem kilkakrotnie.Wysokość, na jaką się wzbił, wynosiła w linii pionowej od sześciuset do ośmiuset stóp.Briant, całkowicie panując nad sobą, naprężył najpierw sznurek przewleczony przez kulkę; po czym jął obserwować okolicę.Uczepiony jedną ręką liny latawca, w drugiej trzymał lunetę.Rozpościerała się pod nim głęboka ciemność.Jezioro, lasy, urwisko – tworzyły jednolitą masę, w której niepodobna było rozeznać żadnego szczegółu.Granice wyspy odcinały się wyraźnie na tle oblewającego ją morza i Briant mógł ze swojego punktu obserwacyjnego ogarnąć spojrzeniem cały ten skrawek lądu.Gdyby dokonał tego lotu w biały dzień i ogarnął spojrzeniem jasny horyzont, kto wie, czy nie dojrzałby innych wysp albo nawet kontynentu.Od zachodu i północy, i południa mgły tak gęsto spowijały niebo, że chłopiec nie mógł nic dojrzeć, lecz na wschodzie przebijał spośród chmur skrawek firmamentu, na którym lśniło kilka gwiazd.I właśnie w tej stronie silne światło, odbijające się w niskich wałach mgieł, przyciągnęło uwagę Brianta.„To blask ognia! – pomyślał.– Czyżby Walston rozbił tam obóz? Nie, to światło jest nazbyt odległe, znajduje się na pewno poza granicami wyspy! A może to wulkan? Istnieje więc jakiś ląd na wschodzie?”Przypomniał sobie wtedy białawą plamę, która pojawiła mu się w polu lunety podczas pierwszej wyprawy nad Zatoką Rozczarowania.„Tak – pomyślał – to jest w tej samej stronie.Czyżby ta plama była odblaskiem lodowca? Istnieje tedy na wschodzie jął ląd, niezbyt odległy od Wyspy Chairmana!”Briant nastawił lunetę na owo światło, które wśród ciemność jaśniało bardzo wyraźnie.Bez wątpienia wznosiła się tam w sąsiedztwie lodowca jakaś góra ognista, należąca do wyspy, kontynentu, albo archipelagu, którego odległość od Wyspy Chairms nie przekraczała prawdopodobnie trzydziestu mil.W tym momencie Briant spostrzegł inny blask.Znacznie bliżej, w odległości pięciu do sześciu mil – a więc na wyspie – błyszczało inne światło, na wschód od jeziora.„Tym razem to w lesie – pomyślał – na samym skraju, od strony wybrzeża”.Światło ukazało się i przygasło natychmiast; Briant nie dojrzał go ponownie mimo pilnej obserwacji.Serce biło mu gwałtownie, a dłoń drżała tak, że nie mógł nastawić lunety z wystarczającą precyzją!A więc nie opodal ujścia Rzeki Wschodniej płonęło obozowe; ognisko.Briant sam je widział.Tak więc Walston i jego kamraci obozowali w tym miejscu, nie opodal Portu Niedźwiedziej Skały! Mordercy z „Severna” nie opuścili bynajmniej wyspy! Młodzi koloniści mogli w każdej chwili spodziewać się napadu, a Grota Francuska nie była już bezpiecznym schronieniem!Jasne, że Walston, nie mogąc naprawić szalupy, musiał zrezygnować z morskiej wyprawy, dzięki której dotarłby do pobliskiego lądu.Bo przecież niedaleko stąd leżały jakieś ziemie.Nie było co do tego żadnych wątpliwości.Briant uznał, że nie ma potrzeby przedłużać tych napowietrznych oględzin.Przygotował się więc do powrotu.Wiatr wzmagał się wyraźnie.Latawiec kołysał się mocniej i wprawiał gondolę w silny ruch wahadłowy, który mógł utrudnić znacznie lądowanie.Upewniwszy się, że sznur sygnałowy jest dobrze naprężony, Briant puścił kulkę, która po kilku sekundach znalazła – się w rękach Garnetta.Natychmiast kołowrót zaczął ściągać aparat na ziemię.Przez cały czas opadania latawca Briant patrzył w kierunku dostrzeżonych uprzednio świateł.Ujrzał znów blask lawy wulkanu, a potem, bliżej, na wybrzeżu – ognisko obozowe.Łatwo się domyślić, z jaką niecierpliwością Garnett i inni koledzy czekali na sygnał powrotu.Jakże dłużyło im się tych dwadzieścia minut, które Briant spędził w powietrzu!A tymczasem Doniphan, Baxter, Wilcox, Service i Webb obracali energicznie korbami kołowrotu.Oni także zauważyli, że wiatr staje się porywisty.Czuli to po wstrząsach, jakim ulegała lina, i myśleli z niepokojem o Briancie, którym huśtało w górze.Kołowrót obracał się szybko – trzeba było nawinąć na niego tysiąc dwieście stóp liny.Wiatr wzmagał się nieustannie i w trzy kwadranse po sygnale Brianta zerwała się silna wichura.W tej chwili aparat musiał być jeszcze na wysokości przeszło, stu stóp nad jeziorem.Nagle lina szarpnęła gwałtownie.Wilcox, Doniphan, Baxter, Webb i Service, straciwszy równowagę, o mało nie runęli na ziemię.Lina latawca pękła i wśród okrzyków trwogi powtórzono ze dwadzieścia razy:– Briant! Briant! Briant!Po kilku minutach Briant nagle wyskoczył na piasek.– Braciszku! Braciszku! – wykrzyknął Kubuś, który podbiegł pierwszy, aby go uściskać.– Walston jest na wyspie! – powiedział najpierw Briant, kiedy otoczyli go koledzy.W chwili gdy pękła lina, Briant uczuł, że spada nie pionowo, lecz ukośnie i względnie powoli, gdyż latawiec tworzył nad nim coś na kształt spadochronu.Najważniejszym zadaniem było wydobyć się z gondoli, póki nie dotknie ona tafli jeziora.Gdy już miała się zanurzyć, Briant skoczył głową w dół, a jako dobry pływak, z łatwością dotarł do brzegu odległego o czterysta, najwyżej pięćset stóp.Tymczasem latawiec, uwolniony od ciężaru, zniknął na północy, porwany bryzą niby olbrzymi wrak powietrzny.Rozdział XXVSzalupa ze statku „Seoern” – Choroba Costara – Powrót jaskółek – Zniechęcenie – Drapieżne ptaki – Guanak zabity kulą – Cybuch – Wzmożona czujność – Gwałtowna burza – Strzał – „Ratunku”!Przez całą noc Moko strzegł groty; nazajutrz młodzi koloniści, zmęczeni wrażeniami dnia poprzedniego, zbudzili się bardzo późno.Gordon, Doniphan, Briant i Baxter zebrali się zaraz w kuchni, gdzie Kate krzątała się jak zwykle przy gospodarstwie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]