[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tkwił na rozdrożu między starym życiem i nowym, toteż naturalnie czuł prawdziwe przerażenie.Chociaż byli rówieśnikami, Tid był o wiele pewniejszy siebie.– Pomyślisz o tym później – zauważył Tid.– Byli tacy faceci na statku kosmicznym.– Jak ci mówiłem, Wal, tylko frajerzy dają się zwerbować na statki kosmiczne.Mam kuzyna Jacka, który się zaciągnął, poleciał na Charona i od razu wpakował się w tę głupią wojnę z Brazylijczykami.Chodź, Wal.Brudna ręka zacisnęła się na brudnym przegubie.– Może jestem głupi.Może w pierdlu mi się wszystko pomieszało.– jęknął Walthamstone.– Do tego właśnie służą im więzienia.– Moja biedna stara ciocia.Zawsze była dla mnie taka dobra.– Och, bo się rozpłaczę.Wiesz, że ja też będę dla ciebie dobry.Nie zdoławszy przekonać swego towarzysza, zrezygnowany Walthamstone ruszył naprzód, prowadzony niczym owca na rzeź ku wejściu do Avernus*.Jednakże wchodzenie do Avernus nie było łatwe.Na śmiałków nie czekały szeroko otwarte bramy.Dwaj mężczyźni szli w stronę domów, wspinając się po gruzie i śmieciach.Tid pociągnął drzwi jednego z domów, a te otworzyły się ze skrzypnięciem.Światło słoneczne nieufnie liznęło wnętrze, gdzie solidna betonowa ściana skruszyła się w swego rodzaju schody.Tid zaczął się po nich wspinać bez słowa, a Walthamstone uznał, że nie ma wyboru, więc podążył za przyjacielem.Po bokach widział w mroku maleńkie pieczary – niektóre niewiele większe niż otwarte usta.Dostrzegał też pęcherze i bańki, skrzepy i skazy, które utworzyły się podczas zastygania betonu, gdy zalewano nim krokwie.Schody doprowadziły ich ku oknu na tyłach domu.Na jego widok Tid wydał okrzyk radości, po czym odwrócił się, by pomóc swemu towarzyszowi.Przykucnęli na parapecie.Ziemia opadała z niego w postaci usypanego nasypu, porośniętego dzikim dzięgielem leśnym, wysoką trawą i krzewami czarnego bzu.Ten dziki ogród przecinały liczne ścieżki; jedne z nich biegły ku wysokim oknom sąsiednich domów, inne opadały ku Gettu.Kręciło się tu sporo osób.Jakieś mniej więcej siedmioletnie nagie dziecko z gazetowym kapeluszem na głowie biegało od progu do progu i coś krzyczało.Stare fasady – pokryte warstwami brudu i rozjaśnione porannym słońcem – wyglądały równocześnie ponuro i wspaniale.– Moja stara, droga dzielnica slumsów! – zawołał Tid.Zbiegł jedną z dróżek, depcząc trawę i poruszając wysokie kwiatostany.Walthamstone zastanawiał się zaledwie przez moment, po czym popędził za kochankiem.* * *Bruce Ainson w nastroju lekkiej desperacji założył płaszcz, Enid tymczasem stała w drugim końcu korytarza i obserwowała go z założonymi rękoma.Czekał, aż żona się odezwie, wtedy mógłby krzyknąć: „Nic nie mów!”, kobieta nie miała jednakże nic do powiedzenia.Popatrzył na nią z ukosa i mimo całkowitego skupienia na sobie, poczuł dla niej coś na kształt współczucia.– Nie martw się – oświadczył.Uśmiechnęła się i wykonała nieokreślony gest.Bruce zamknął drzwi i odszedł.Zapłacił dziesięć kredytów, wsiadł w narożną windę i wzniósł się na poziom lokalnych lądowisk.Nieuważnie usiadł na ruchomym krześle, które wyniosło go wysoko w niebo na pas ruchu bezpośredniego.Tu przesiadł się do automatycznego monobusu.Gdy pędził ku dalekiemu centrum Londynu, zadumał się nad awanturą, którą zrobił Enid po znalezieniu w gazecie wstrząsających nowin.Tak, niewątpliwie źle się zachował.Źle się zachował, ponieważ w obliczu takiego kryzysu nie widział sensu zachowywać pozorów.Człowiek jest tak moralny, jak pozwalają mu na to okoliczności.W odpowiednich warunkach potrafi być bardzo opanowany, inteligentny i.niewinny.Aż nagle nieprzyjemne zdarzenia przybierają postać pędzącej rzeki (spływającej z widmowego, niewidocznego źródła, które tworzyło się od nie wiadomo jak długiego czasu), niosącej w swoich wodach wstrętne cuchnące problemy, a człowiek musi stawić im czoła i je rozwiązać.Dlaczego ktoś miałby w obliczu takiego paskudztwa przyzwoicie się zachowywać?Powoli mijał nieprzyjemny nastrój i Bruce otrząsał się z lekkiego szoku.Tak jakby zostawił go w domu, obarczając nim Enid.Wiedział, że przed Mihalym będzie się musiał odpowiednio zaprezentować.Ale czy życie musiało być aż tak podłe? Niewyraźnie przypomniał sobie pragnienie, które towarzyszyło mu podczas lat studiów i badań koniecznych dla uzyskania dyplomu Głównego Odkrywcy.Miał wtedy nadzieję, że znajdzie świat skrywający się poza zasięgiem Ziemi w mrocznych latach świetlnych, świat istot, dla których trud codziennej egzystencji nie stanowi tak straszliwego obciążenia dla ducha.Chciał umieć tak żyć.Obecna sytuacja sugerowała, że nigdy nie będzie miał okazji się tego nauczyć!Dotarłszy do olbrzymiego nowego punktu przesiadkowego na granicy właściwego miasta, punktu, który znajdował się wysoko nad zewnętrznym Londynem, Ainson przesiadł się do wahadłowca i poleciał nim do Mihaly’ego Pasztora.Dziesięć minut później kręcił się niecierpliwie przed sekretarką dyrektora EgzoZoo.– Wątpię, czy zdoła się z panem zobaczyć dziś rano, panie Ainson.Nie umówił się pan wcześniej.– Pasztor musi się ze mną zobaczyć, moja droga dziewczyno
[ Pobierz całość w formacie PDF ]