[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Szaleńcza nadzieja w tym krzyku. Merkawa! Merkawa!I inni usłyszeli.Nad placem boju podniósł się jeden głos: Rydwany! Rydwany! Merkawa!Pędziły z dzwiękiem brzmiącym jak chichot szczęśliwego dziecka.Złotei czerwone, lśniące, rozmigotane.Były samym ruchem, błyskawicą, tysiącem kółobracających się w kołach, obręczy zazębiających o obręcze, ostrzy zadającychśmierć.Wydawały się kłębem noży rzuconych na wiatr, w chwili gdy Jasnośćogarnął gniew.I były gniewem, i śmiercią, której nie sposób zatrzymać, i wyba-wieniem.W kłębowisku obręczy, niby ogromnych koron, zakładanych i zdzie-ranych w jednej chwili, siedzieli woznice, po dwóch w każdym rydwanie.Ichszalone twarze smagał pęd, rozwiewał włosy.Otwarte usta krzyczały także: Merkawa! Merkawa! Merkawa!Rydwany toczyły się z wdziękiem, rozgarniały piechotę wroga, miażdżyły,tratowały jakby mimochodem.Za sobą pozostawiały szlak usypany z pogiętychkawałków blach, strzępów mięsa i ciemnej, śliskiej krwi.Po raz pierwszy obroń-cy Królestwa usłyszeli okrzyki trwogi z ust milczących dotąd przeciwników.Poraz pierwszy ślepia pod osłonami hełmów zdradzały jakieś uczucie.Strach.SzykiSiewcy załamały się, żołnierze ustępowali, cofali się, wpadali na własne tyły, szu-kając dróg ucieczki.Nie znalezli.Rydwany manewrowały błyskawicznie, dziękikonstrukcji kół potrafiły zawracać w miejscu, nie tracąc pędu.Sypiąc złotymiiskrami wykonywały perfekcyjne figury niepojętego baletu, gdzie z pozoru cha-otyczne zwroty kończyły się zamknięciem w pułapkę i wytraceniem kolejnegooddziału czarnej piechoty.Zmigały ostrza, obręcze, złoto, purpura i szalone twa-rze wozniców.Zmiali się, a rydwany chichotały także, niby dzieci w trakcie zaba-wy.Nie były maszynami.%7łyły, połączone dziwaczną symbiozą ze skrzydlatymiprzewodnikami.Tylko oni potrafili pokierować kulami wirującej, zmiennokształt-nej śmierci, skierować instynkt zabijania na wrogów, zamiast własnych żołnierzy.Narzędzia gniewu Pańskiego.Zlepe, roześmiane, oszalałe.Merkawa! Merkawa!Merkawa!!!Wkrótce skrzydlaci z chorągwi Nekiasza i Zegiela stali po kostki w posoce.Ani jeden żołnierz Cienia nie pozostał żywy.Co do tego nie było wątpliwości,bo żadne ciało nie zachowało się w jednym kawałku.Merkawot pozamieniali jew krwawe strzępy, rozwłóczone po pobojowisku.Niektóre krążyły teraz wokółocalałych podwładnych Zegiela i Nekiasza, którzy zbierali rannych i wlekli sięw stronę barykady przy drugiej bramie.Tam reszta rydwanów kończyła zadanie,oczyszczając teren z niedobitków Cienia.306Z okopów chwiejnie wynurzali się skrzydlaci z Legii Cierni.Zataczali się jakpijani, twarze mieli obojętne, nieruchome.Natychmiast przypadali do nich przy-byli za rydwanami sanitariusze Rafaela.Opatrywali rany, w niechętne, zaciśnięteusta wlewali eliksiry.%7łołnierze Legii Cierni nie rozumieli tych wysiłków.Pogo-dzili się przecież ze śmiercią, umarli już właściwie, a teraz znów przyszło im żyć.Nieruchome, rozszerzone oczy patrzyły na błękitne łany, na wieczność.Ocałałoich około czterdziestu z legii liczącej siedem setek.Azariusz obojętnie spoglądał na przybycie spóznionej chorągwi Seniela, naskrzydlatych Legii Arki i Legii Błyskawic, którzy sprawnie zajmowali ich po-przednie miejsca.Gdy śliczna sanitariuszka delikatnie ujęła go za rękę, dał siępoprowadzić bez oporu.Oczy dekuriona widziały tylko skręcające się w konwul-sjach ciało Rekiela i bezgłośnie poruszające się wargi.Niech cię Jasność błogo-sławi, synu.Rydwany zawróciły w miejscu, śmignęły w ciemność i dym.Wysoki, wibru-jący dzwięk przez chwilę pozostał w powietrzu.* * *Ignis Inflexibilis dał znak ręką.Cięciwy jęknęły.Zapalające strzały pomknęłyprzez ciemność niczym garść rzuconych karneoli.Małe, płaskie machiny Siewcy,podobne do krabów na pałąkowatych nogach, zajęły się płomieniem.Kilka wy-buchło, obsypując obrońców Królestwa odłamkami czarnych skorup, większośćdymiła kręcąc się bezradnie w kółko.Gdyby większe chciały tak łatwo płonąć, po-myślał tęsknie Ignis.Błyskawicznie przemieszczające się salamandry, zaopatrzo-ne w łuki i zbrojne we władzę nad żywiołem ognia, okazały się najskuteczniejszew walce z mniejszymi stworami Ciemności.Notowali większą ilość trafień i zada-wali przeciwnikowi dotkliwsze straty niż procarze posługujący się małokalibro-wymi pociskami zapalającymi.Jednak w skali bitwy salamander było niewielu,mimo iż Ignis przywiódł z sobą wszystkich zdolnych do walki.Pomarańczowe czuby duchów ognia jarzyły się w ciemności jak małe pochod-nie.Strzały bzyknęły jeszcze dwukrotnie, a skorupy kolejnych krabów strzeliłypłomieniami.Pozostałe zbiły się w gromadę, szykując się do natarcia.Najwyższyczas na odwrót, pomyślał Ignis.Siłą salamander była ich szybkość.Przyskoczyć,rozproszyć się, wypuścić strzały i zmykać.W bezpośrednim starciu nie miałybyszans.Ignis uniósł rękę, aby dać sygnał odwrotu i zamarł.To, co ujrzał, zdawałosię koszmarnym snem. Niemożliwe wyszeptał wstrząśnięty.Jednak nie ulegał omamom.Widok nie znikał.Złote oczy wodza salamanderrozszerzyły się z przerażenia.307* * * yle pod trzecią bramą wyszeptał złamanym z wysiłku głosem Nuriel.Potrzebują posiłków.Gabriel nerwowym ruchem przesuwał dłonią po twarzy, jakby chciał zmazaćobraz nadchodzącej klęski. Dać im Legię Pióra rozkazał ochryple.Ituriel, książę Sarim, szarpnął goza rękaw. Nie możesz! podniósł głos, żeby przekrzyczeć nieustanne wybuchy.To cywile! Urzędnicy! Poślesz ich na śmierć!Gabriel odwrócił się.Zielone oczy płonęły gorączką, szarą niczym płótnotwarz wykrzywiał grymas. Każdy skrzydlaty jest żołnierzem warknął. Pójdą na śmierć, jeśli impisana. To zbrodnia! krzyknął rozpaczliwie Ituriel. Odpowiesz za to przedPanem!Rysy Gabriela ściągnęły się, mięśnie szczęk drżały.Wyglądał jak upiór. Przed Panem i tylko przed Nim! powiedział niskim, zduszonym gło-sem. Precz z drogi, bo zabiję!Ituriel odsunął się bez słowa.* * *Legia Pióra stała po kostki w krwawym błocie.Niewprawne ręce kurczowościskały broń. Atakować! krzyczał strasznym głosem centurion. Do kurwy nędzy!Chcecie dać się rozdeptać jak pluskwy?!Nie atakowali.Nie potrafili.Nogi wrosły im w błoto, martwo patrzyli na zbli-żającą się równą ścianę piechoty wroga, tak jak patrzyliby na schodzącą lawinę.Owadzie hełmy połyskiwały złowrogo.Któryś skrzydlaty padł na kolana, płakał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]