[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Incognito, bezbroni, w starym ubraniu jednego ze służących, udawał się do dzielnic nędzy, w okoliceportu lub do Podziemi, żeby wypić coś mocniejszego w szynku i błąkać się przez kilkagodzin, a czasem przez całą noc.Nigdy nie przydarzyło mu się nic złego i uważał to zaznak od losu, że widocznie śmierć nie jest mu jeszcze pisana.Loss Fomar, wczesnym wieczorem nadal dość ruchliwe i gwarne, nie było miej-scem ani ponurym, ani niebezpiecznym, nawet jeśli po zapadnięciu zmierzchu po-rządniejsze kramy zamykano, a wokół przybywało lokalnego towarzystwa.Większośćstraganów pozostawała czynna do północy, a nieliczne prawie do rana.Na pustej przestrzeni przed kolumną z zegarem popisywało się akrobatycznymisztuczkami dwóch odmieńców w kolorowych kostiumach jeden kudłaty o oślichuszach, drugi mały, z pyskiem jak mops.Kramarki niestrudzenie zachwalały towar.Wnosie wiercił tutejszy ciężkawy zapach, posiadający niemalże własną osobowość woń dymu, kadzidełek, odpadków gnijących za straganami, zastarzałego potu i nie-pranych ubrań biedoty, wystawionych na sprzedaż wonności, przypraw i smażonychsmakołyków który tego dnia przeszkadzał Vincentowi bardziej niż zwykle.Za kilkamiedziaków poeta kupił od obdartej dziewczynki zakorkowany słoiczek ze świeciwemi skręcił w pierwszy lepszy boczny korytarz. Hej, młodzieńcze, może skusisz się na miły kwadransik zawołała dziwka orudych, ufryzowanych włosach, jedna z wielu, jakie tu się kręciły.Puder nie mógłukryć plam wysypki na jej twarzy i ramionach.Ambers wzdrygnął się i odszedł szyb-kim krokiem.Minął ostatnich sprzedawców, ignorując ich jękliwe głosy, zbiegł po stromychschodach i przeszedł po kładce nad kanałem.Odmieńcy w malowniczych łachmanach,którzy podbierakami usiłowali łowić coś w tym kanale, popatrzyli na poetę ciekawie,ale nie zaczepili go.Ambers zszedł po kolejnych schodach, prawie wdepnął w cośobrzydliwego, prawie zderzył się z cuchnącym jak gorzelnia osobnikiem o twarzyprzypominającej pysk ryjówki, na rozwidleniu skręcił w lewo, bo z prawego korytarzadobiegały pijackie wrzaski, i pogrążył się w ponurym zamyśleniu.W pewnym momencie zorientował się, że zawędrował w nieoświetlone, nieza-mieszkane rejony lochów.Zawahał się, próbując ocenić, na którym poziomie się znaj-duje.Było tu sucho, pod nogami nie poniewierały się odpadki, nie śmierdziało ście-kami.Po prawej stronie zauważył okute drzwi, być może wejście do magazynu.Naraz zesztywniał, bo spostrzegł pod murem czarny kształt.W pierwszej chwilinie był pewien, co to takiego.Potem błysnęła czerwona iskierka, a równocześnie Am-bers wyczuł słabą, lecz charakterystyczną kadzidlaną woń.Ktoś zapewne bezdomny palił opium, siedząc tu samotnie.Nagle kształt poruszył się postać odwróciła głowę& i zalśniły pionowe żółtezrenice.Tłumiąc jęk, Vincent zaczął się powolutku wycofywać.Wiedział, że jegostrach, świetnie wyczuwalny z tak małej odległości, może dla ka-ira stanowić zapo-wiedz smakowitej rozrywki.Czarna postać powoli wstała. Ambers?!Poeta rozpoznał ten głos.Z ulgi ugięły się pod nim nogi, tak że musiał sięoprzeć o mur.Ka-ira podszedł do niego, po drodze wystukując z lufki resztki narko-tyku.Zwiatło lampki padło na jego twarz.Minę miał taką, że Vincent skulił się mimowoli. %7łycie ci niemiłe? Możesz mi wytłumaczyć, po jaką cholerę tu schodziłeś? Ja& Ambers zająknął się.Przyjrzawszy mu się uważniej, Krzyczący w Ciemności tylko pokręcił głową.Długie włosy młodzieńca były potargane, miał na sobie jakąś starą pelerynę i spodnieubłocone prawie do kolan, jakby spędził parę ostatnich godzin, włócząc się nie poPodziemiach, tylko po najgorszych zaułkach na powierzchni.Obrazu dopełniały tygo-dniowy zarost i błędne spojrzenie.%7łmij sięgnął umysłem w stronę poety i ku swemuzaskoczeniu przekonał się, że ten nie jest ani pijany, ani pod wpływem znaczącej daw-ki narkotyków.Wyczuł tylko odrobinę lucyferii, której działanie już mijało.Ambers nie miał też roztrzęsionej aury ściganego zwierzęcia, z czego należałownosić, że nie wpakował się w żadne kłopoty i nie usiłuje się w Podziemiach ukryćprzed pościgiem.Teraz, gdy przestał się bać, jego jedynym łatwo wyczuwalnym uczu-ciem był tępy smutek.%7łmij westchnął. Wierz mi, arystokrato, są lepsze sposoby na chandrę, niż polezć pod ziemię idać się obrabować czy zabić.No dobrze, chodz.Idziemy. Dokąd? Jak to dokąd? Odprowadzę cię do powozu. Nie przyjechałem powozem. To do domu. Nie trzeba. Ambers spróbował zachować resztki dumy. Sam wrócę& O nie.Wystarczająco dużo szczęścia miałeś, docierając tutaj bez szwanku.W odczuciu Vincenta wyjście z lochów zajęło zaskakująco niewiele czasu.Prze-szli kawałek korytarzem, potem skręcili w drugi, który doprowadził ich do schodówwiodących na powierzchnię.Na górze okazało się, że są w starej części miasta i że lejedeszcz.Rynsztokami płynęły strumienie wody.Krzyczący pociągnął towarzysza podosłonę najbliższej bramy.Tuż po przygodzie z grymuarem Liseniusa poeta był zbyt roztrzęsiony, żeby za-pamiętać cokolwiek z wyglądu ka-ira poza ciemnym płaszczem i żółtymi zrenicami.Teraz, otrząsnąwszy się zarówno z przestrachu, jak i z depresyjnego otępienia, zacząłsię żmijowi uważniej przyglądać, próbując zdecydować, co jest bardziej prawdopo-dobne że ten z jakichś względów wybrał się do Podziemi czy że należy do tamtegoświatka.Z rozczarowaniem doszedł do wniosku, że raczej to drugie.Ka-ira tymczasem wyjął z kieszeni kredę i nakreślił na bruku kilka znaków. Co robisz? odważył się spytać Ambers. Przy takiej pogodzie jak dzisiaj echo portalu daje się wyczuć mniej więcejprzez kwadrans.Myślę, że możemy zaryzykować.Nie sądzę, żeby w ciągu najbliższegokwadransa jakiś srebrny mag miał się pojawić w tej okolicy. %7łmij szepnął coś i na tlemuru zamajaczył krąg pełgający niebieskawym światłem. Chodz.Prędzej, nie maczasu! Szarpnął Vincenta za ramię, gdy ten się zawahał.Na chwilę ogarnęła ich opalizująca, zimna nicość
[ Pobierz całość w formacie PDF ]