[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Na płacz mi się zbiera…— Zobaczysz je, jak rak świśnie, a ryba zaśpiewa! — mruknął Jacek.Z wielką radością nakarmili chłopcy matkę i jej syna.Pelikany patrzyły ze zgrozą na tę ucztę i gadały ze sobą z wielkim rejwachem na ten temat, wreszcie jeden z nich wrzasnął:— Oddajcie przynajmniej rybie głowy!— Straszne są to żarłoki — mówił Jacek.— Mają pełne jezioro ryb.a płaczą nad tymi, któreśmy zjedli.— Są tacy i wśród ludzi — rzekła matka.— Ale wy jesteście sprytni: szkoda, że nie idziemy w tę samą stronę.Na nas już czas, drogie dzieci.Niech wam Bóg zapłaci za ten posiłek, będziemy was mile wspominali, a ja się co wieczora pomodlę za was…Chłopcy pochylili głowy.Po chwili rzekł Jacek:— Wędrowaliśmy chyba przez pół świata i widzieliśmy wiele.Wiemy też o jednym czarodziejskim lekarzu, co umie czynić cudy.— Na Boga! — zawołał młody człowiek.— My właśnie jego szukamy! Jak go znaleźć!?— Mieszka on daleko stąd.Musicie iść wciąż na wschód: miniecie zamek złotych ludzi, których obejdźcie z daleka, miniecie wielkie miasto, w którym rządzi królewski namiestnik, a potem baczcie, czy nie ujrzycie w nocy ognia na wyniosłej górze.Tam mieszka dobra kobieta, która wam pokaże drogę przez bagna.Stamtąd już niedaleko do brzozowego gaju, gdzie mieszka stary człowiek, co czyni cudy.— O dzięki ci, synu, że nam to powiedziałeś.— Gdybyście nie znaleźli drogi — mówił Jacek — zapytajcie o nią byle kogo, wskaże ją wam każda wiewiórka i każdy ptak.— Uczynimy to! — rzekła matka.— Ale kiedy ujrzycie tego starego człowieka — mówił Jacek — nie mówcie mu o tym, że spotkaliście nas…— O nie! — zawołał Placek, który dotąd milczał — powiedzcie mu, że dwaj chłopcy pozdrawiają go i…— I co? i co?— I żałują bardzo…— Czy mam tak powiedzieć? — zapytała Jacka kobieta.— Tak! To trzeba powiedzieć… Mój brat dobrze to wymyślił… — odrzekł Jacek.— Powiem mu — rzekła matka.— Nie wiem, czego żałujecie, ale mu powiem, jeśli go kiedy ujrzę, bo to strasznie daleko, a sama iść nie mogę…— Matko! — zawołał jej syn.— Gdyby tego było trzeba, zaniósłbym cię na koniec świata.— O, jakiego cudownego syna dał mi Bóg.Żegnajcie, drogie moje dzieci!Pożegnali się ze wzruszeniem, po czym syn wziął matkę w ramiona, ona zaś zarzuciła mu ręce na szyję.I tak poszły: wielka miłość i wielkie poświęcenie w drogę tysiącmilową, bo dla gorącej ofiary nie istnieje ani trud, ani zła droga, ani zwątpienie.Chłopcy rozszerzonymi oczyma patrzyli, jak syn niesie w ramionach matkę i uśmiecha się szczęśliwy.Rozdział czternastyw którym Jacek i Placek budują wieżę,łzami spajając kamienieOkrążywszy obszerne jezioro, na którym szalały pelikany, tak zajęte żarłocznym połykaniem ryb, żel nawet nie zauważyły odejścia swoich mimowolnych dobroczyńców, szli chłopcy powoli bezdrożem przez las, rozmyślając o tej szczęśliwej matce i o miłującym synu.Nie mówili o tym ze sobą, bo się siebie wstydzili wzajemnie.Już im teraz było wszystko jedno, dokąd idą… Co ich czeka? Dokąd zawędrują w tej nierozumnej wędrówce? Najchętniej by wrócili, lecz już by nie zdołali zwinąć w kłębek tej nici, którą rozwinęli w nieskończone zygzaki dróg przebytych, już by nie potrafili wrócić.Teraz gnał ich wstyd i rozczarowanie.Lepiej im było na kawałku kamienistego pola niż na tych rozłogach świata, gdzie przymierają głodem i czasem cudem tylko wymykają się śmierci.Wędrują już przez wiele dni, nocy, a nie znaleźli tego kraju, w którym nie ma pracy i trudu, więc zaczęli wątpić, czy go kiedykolwiek znajdą? Oszukali się nawzajem… Szli więc przed siebie w bezsilnej rozpaczy, zbiedzeni i wychudli.Pożywili się serdecznym słowem tej dobrej kobiety, która ich przygarnęła do piersi, i było im przez chwilę dobrze.Teraz jednak było im jeszcze smutniej w lesie bez końca, pełnym gąszczów i mrocznego cienia.Nie czuli już lęku, bo widzieli tyle strasznych rzeczy, że już się oswoili ze strachami i tajemnicami, ale czuli w sercach wielki smutek i tęsknotę za czymś, czego nie umieli nazwać.Las szumiał dookoła nich i żalił się szumiącą skargą, że go dręczą wichry, a słońce nigdy w jego wnętrze nie wchodzi.Był to las bardzo smutny, bo wieczna w nim kisła ciemność, drżąca od wieczystego chłodu.Czasem chłopcy usłyszeli oddalone wycie wilka, a ani razu nie słyszeli głosu ptaka, jakby tu ptaków nie było w tej rozszumianej ciemnicy.— Przejdźmy prędko przez ten las — rzekł cicho Jacek dziwnie tu niemiło.— Kiedyś się skończy — mówił Placek.— Ot tam drzewa już są rzadsze.Wyszli na polanę, na której ze zdumieniem ujrzeli kozę.— Patrz, Placku, koza — rzekł Jacek — gdzieś blisko muszą być ludzie.— Odważna to jakaś koza — wykrzyknął Placek.— W tym lesie są wilki, co jej zupełnie nie przeraża.Może dlatego, że taka ogromna…Koza spojrzała na nich smutno i zaczęła kroczyć przez polanę, przystając czasem i odwracając głowę.— Takie ta koza robi miny, jakby chciała, żebyśmy szli za nią.Koza beknęła żałosnym głosem.— Odważna to może ona jest — rzekł z uśmiechem Jacek — ale dziwnie smutna; kozy bywają zwykle wesołe, ale ta ma jakieś zmartwienie.Hej, kozo, co cię dręczy?Koza spojrzała na nich rozumnym wzrokiem, ale nic nie odrzekła.— Może jest głuchoniema i dlatego jest smutna.— A może nie zna ludzkiego języka, bo w tym pustkowiu trudno jej się było nauczyć.— A pelikany skąd go umiały?— Taki ptak bywa na świecie, więc wiele słyszy, zresztą ptaki mają do gadania zdolność.Kozy jednak rzadko kiedy mówią
[ Pobierz całość w formacie PDF ]