[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wielki okręt płynął w kierunku północno-za-chodnim.Dość ryzykownie zbliżał się do brzegu.Było tam pełno raf, mielizn ipłycizn powstałych z lawy wypływającej z Ginzinu do morza, porosłych koralamii będących siedliskiem wielu morskich organizmów.Schwycił lornetkę podobnądo narciarskich gogli, specjalnie skonstruowaną dla jego dziwacznych oczu.Prowadził obserwację tak długo, jak pozwalało mu gasnące światło.Z pokładutajemniczego okrętu, który wcale nie zwolnił, spuszczono niewielką łódz.Skiero-wała się ku brzegowi.119 Marquoz pełen podejrzeń zawiadomił straże i zarządził ogólne pogotowie.Tu,w nierozwiniętym technologicznie sześciokącie, na brzegu morza, przyparci dowulkanicznych skał, byli zbyt wystawieni na niespodziewany atak.Patrzyli i czekali.Mała łódz przybiła do brzegu i dwie ciemne postacie wy-skoczywszy z płytkiej wody wciągnęły ją na plażę.Trzecia osoba czekała w łodzi,wreszcie wstała i wyskoczyła na piasek.Wymieniła uściski dłoni z pozostałymidwoma, którzy wyglądali, jak zauważył Marquoz, na typ 41.Ci zaś zepchnęli łódzna wodę, wgramolili się do niej i odpłynęli.Pasażer łodzi odwrócił się i ruszył wkierunku oczekujących żołnierzy, którzy wyraznie się uspokoili.Marquoz usłyszał, jak otaczający go ludzie wydali westchnienie, gdy rozpo-znali nadchodzącą postać.Po raz pierwszy poczuł się razniej.Wyruszył gościowina spotkanie. Witamy na wojnie.Brazil!  zawołał.Człowiek zatrzymał się, wpatrując się przez chwilę w potężną sylwetkę, nawpół ukrytą w ciemnościach, o oczach płonących czerwonym blaskiem. To ty, Marquoz?  zapytał. Tak, to ja.Chodz.Już myśleliśmy, że się nie pojawisz.Wszystkie ogniska wygaszono, kiedy Marquoz zarządził pogotowie.Rozpa-lano je więc na nowo.Przybysz podszedł do najbliższego.Wieczorny chłód po-wodował, że lekko drżał.Teraz pokiwał głową z zadowoleniem.Był ubrany w jasnozieloną kurtkę i spodnie tego samego koloru.Na nogachmiał sandały.Długie włosy opadały mu na ramiona.Na twarzy, starszej, niż pa-miętał Marquoz, malowało się zmęczenie.Minęło sporo czasu od ich ostatniegospotkania.Marquoz domyślał się, że prawdziwy Brazil wyglądał dokładnie tak samo,nawet w najdrobniejszym szczególe ubioru. Były jakieś kłopoty?  zapytał Brazil obojętnie. Nic takiego, z czym nie moglibyśmy sobie poradzić  odparł Marquoz.Glathriel bardzo by ci się nie podobał.Wyjątkowo nieprzyjemny.Plantacje opartena pracy niewolniczej.Przemaszerowaliśmy jednak bez wystrzału ku niezadowo-leniu niektórych.Pózniej pomówimy o szczegółach. Dobrze  skinął głową Brazil. Wkrótce jednak dojdzie do walki.Gdy-bym był naszym przeciwnikiem, starałbym się wprowadzić wojsko pomiędzy ar-mię twoją i Mavry, żeby nie dopuścić do połączenia się naszych sił.Może byćciężko, jeżeli się nie pospieszymy.Marquoz przyglądał mu się podejrzliwie.Przez chwilę zastanawiał się, czyto na pewno był Cygan.Sposób bycia, ton, akcent, wszystko to znamionowałoBrazila.Czy możliwe, że.?W tym momencie Brazil sięgnął do kieszeni kurtki i wydobył papierosa.Schy-lił się i wziął z ogniska płonącą gałązkę.Zapalił.Marquoz poczuł się lepiej.120 Brazil skrzywił się i zaciągnął dymem. Miejscowy tytoń  mruknął z niezadowoleniem. Nadaje się na cygarai do fajki.Do papierosów nie. Cóż, wojna.Wszyscy ponosimy ofiary  zauważył Marquoz z udanymwspółczuciem.W tym momencie ludzie, którzy wcześniej się do nich przyłączyli, nie moglijuż dłużej się powstrzymać, zaczęli biec w stronę drobnej postaci przy ogniu.Brazil zerknął w kierunku powstałego zamieszania z wyrazem szoku i odrazy natwarzy.Oni zaś padli przed nim na kolana i zaczęli wołać: Nathan Brazil! Panie! To my, twoi słudzy! Rozkazuj! Będziemy ci posłusz-ni!Popatrzył na nich.Na jego obliczu malowały się sprzeczne uczucia.Podszedłwreszcie do klęczących. Spójrzcie na mnie  powiedział łagodnie.Przyglądał się w zadumie ich młodym ciałom i twarzom.Wreszcie mruknąłdo siebie. Może wcale nie jest tak zle być bogiem.Spojrzał na Marquoza. Ilu? Osiemnaście kobiet i dwóch mężczyzn  odparł Hakazityjczyk.Brazil pokiwał głową. Może ta wyprawa nie będzie aż tak zła  mruknął. Osiemnaście.Jednak widać, że to Cygan  pomyślał Marquoz. Strefa Widziano Brazila.Doniesienie to przestraszyło Ortegę.Nie przypuszczał, że pójdzie aż tak łatwo. Gdzie?  zapytał ostro. Z siłami południowymi.Wydaje się, że przez cały czas był na okręcie naMorzu Turagin.Wysiadł na brzeg i przyłączył się do wojsk na południe od granicyGinzinu. Czy jesteś pewien, że to był on?  Ortega zmarszczył oblicze podejrzli-wie. Te sukinsyny, z którymi mamy do czynienia, znają mnóstwo sztuczek. To on  zapewnił go posłaniec. Kilku z naszych ludzi w jego siłachwidziało go, rozmawiało z nim, a nowi zachowują się, jakby sam bóg złożył imwizytę.Ulik skinął w głową zamyśleniu.Brazil.Zauważony, łatwy do zlokalizowaniai do schwytania.Pozostało mu jeszcze ponad trzy tysiące kilometrów do najbliż-szej trasy.Było w tym coś nie w porządku.To zbyt oczywiste, zbyt bezczelne.Zbyt głupi błąd w operacji, która, jak dotąd, była świetnie zaplanowana i prowa-dzona.Wszystko szło po jego myśli, a tu nagle pojawia się i woła:  Tu jestem!Złapcie mnie!Przecież był narażony na niebezpieczeństwo.Mogło mu się przydarzyćwszystko z wyjątkiem śmierci.Odczuwał ból.Mógł być wydany na tortury lubprzesłuchiwany za pomocą urządzeń hipnotyzujących i magii.Ortega włączyłprzycisk łączności. Kwatera Główna  zabrzmiał głos nacechowany barwą translatora. Mówi Ortega.Co zamierza zrobić Sangh po otrzymaniu wiadomości o Bra-zilu? Nie przypuszczam, żebyśmy mogli to ujawnić. oficer łączności zawa-hał się. Nawet panu. Idę do was  warknął Ortega. Coś tu jest nie w porządku.Chcę sięupewnić, czy nie popełniamy żadnego błędu.Wyłączył się, wyślizgnął się zza biurka w kształcie litery  V i wypełznął nazewnątrz.122 W korytarzach wciąż było ciasno.Przybyszom nie było końca.Widział, żenie uda mu się chronić ich dłużej.Gdyby schwytano Brazila lub gdyby nawetprzypuszczano, że Brazil został schwytany, wiele hamulców przestałoby działać.Kwatera Główna mieściła się ambasadzie Czill po prostu dlatego, że Czill miałnajlepsze, najnowocześniejsze komputery i bazy danych, do których był łatwydostęp.Sprzęt w ambasadzie był kompatybilny ze sprzętem w Czill i informa-cja mogła być łatwo przekazywana poprzez łączność modułów pamięci międzysześciokątem a ambasadą.W ambasadzie panował tłok.Znajdowali się tam przedstawiciele wszystkichras, których oddziały rozmieszczono w krytycznym rejonie.Ortega ze swym wiel-kim cielskiem musiał uważać, żeby nie zostać przypadkowo zraniony przez jakąśkolczastą lub  co gorsza  jadowitą istotę, które właśnie usuwały mu się zdrogi.Zobaczył Sadira Bakha, zastępcę dowódcy Dahbi i przedstawiciela GunitaSangha w Strefie.Ortega niezbyt lubił mieszkańców Dahbi, chociaż przy raso-wym przemieszaniu dowództwa było ich tutaj najwyżej pół tuzina.Gdyby Bra-zil ruszył w przeciwnym kierunku, Sangh nie zostałby głównodowodzącym, alewówczas Dahbi znalazłby się na szlaku przemarszu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • higrostat.htw.pl
  •