[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kurczaki Roscoe i restauracja Waffles sąsiadowały ze szwedzką piekarnią.Z etiopskiego sklepu z płytami i kasetami dudniły głośne dźwięki reggae, a tuż obok rodzina ortodoksyjnych Żydów czekała na autobus.— Skąd znasz tę dzielnicę?— Miałem tu kiedyś dziewczynę.Lucy.Lucy Atherton.Piękna: głowa jak u lwa.Żadna inna kobieta w życiu tak mi nie nakłamała jak ona.Stary, czego to ja się o niej dowiedziałem, jak już było po wszystkim.— A co robiłeś w Kalifornii?— Już ci mówiłem, moja żona była producentem telewizyjnym.Cały czas tu przyjeżdżałem.— Żeby spotykać się z Lucy?— Czasami.O, to tutaj, patrz! Tego zresztą szukamy: Hi Point Street.Nazwa jak z lat pięćdziesiątych.Idziemy jeść.Weszliśmy do jednego z tych centrów handlowych, jakich pełno w całej Kalifornii.Wypożyczalnia kaset wideo, restauracja serwująca ryby i frytki, fryzjer i wybór dnia smakosza McCabe’a — Chickalicious.Zaparkowaliśmy tuż obok wejścia, co pozwoliło nam zajrzeć do środka.— Frannie, tu wszyscy faceci noszą koszulki z podobizną Malcolma X i z założenia nas nienawidzą.Machnął lekceważąco ręką i wysiadł z samochodu.— Ciebie może nienawidzą, ale ja jestem Bratem.Podszedł do drzwi i gwałtownie je otworzył.Jednak widać było, że nie zrobił na tych „braciach” piorunującego wrażenia.Początkowo gapili się na nas, jakbyśmy byli szurnięci, a potem zaczęli patrzeć bykiem.Szedłem za Franniem ostrożnie, gotów w każdej chwili zrobić w tył zwrot i wiać jak Struś Pędziwiatr.Wtedy zza szklanego przepierzenia wyszedł facet, który wyglądał gorzej niż wszyscy tamci razem wzięci.— Frannie McCabe! Ronald, rusz dupę i chodź przywitaj Franniego McCabe’a!Właściciel, zbudowany jak rottweiler, miał na sobie koszulkę firmową Chickalicious i szmaragdową czapkę baseballową, z nazwą restauracji wypisaną sztucznymi diamentami.Podszedł do Franniego i uścisnął go.Potem z zaplecza wyszedł facet w fartuchu i powitanie się powtórzyło.Klienci spojrzeli po sobie i powoli opadłszy na krzesła, powrócili do swoich żeberek.Odczułem ogromną ulgę.— Gdzieś ty się, do cholery, podziewał, Frannie? Twoja ekskobieta ciągle tędy przechodzi, ale bałem się ją pytać o ciebie.— Jej to i tak nie obchodzi.Albercie, to jest mój przyjaciel, Sam Bayer.Jest sławnym pisarzem.— Bardzo mi miło.Przyszedłeś na lunch? Siadaj.Co zjesz?Chciałem zobaczyć jadłospis, ale Frannie wyrecytował całą listę, jakby znał ją na pamięć.Przy trzecim lub czwartym daniu na twarzy Alberta pojawił się uśmiech.— Zamierzasz zjeść to wszystko czy tylko sobie przypominasz?Po przyjęciu zamówienia Albert usiadł z nami.Przez chwilę rozmawiał z Franniem, a potem zwrócił się do mnie.— Czy ten facet ci mówił, że kiedyś uratował mi życie?Spojrzałem na Franniego.— Nie.— No cóż, ale uratował i to się liczy.McCabe nic więcej o tym nie powiedział.Był pomocnikiem lekarza w Wietnamie, ratował życie, ale w mojej pamięci pozostał jako facet, który — gdy kogoś nie lubił — potrafił być okrutny.Szczerze mówiąc, nie wiedziałem, co myśleć o moim starym przyjacielu, a w miarę upływu czasu jego obraz robił się coraz bardziej zagmatwany.Jedzenie, które dostaliśmy, było niezwykłe.Oczywiście pochłonęliśmy je w przyśpieszonym tempie.Na deser podano ciasto „Rzucaj do mnie”, ale ja już odpadłem z gry.Frannie wciąż był w doskonałej formie i zjadł oba kawałki.Gdy wychodziliśmy, Albert podarował każdemu z nas szmaragdowo-diamentową czapkę — dokładnie taką samą, jaką miał na głowie.Frannie nosił ją do końca naszego pobytu w Los Angeles.Hi Point Street znajdowała się akurat niedaleko restauracji.Byliśmy w dzielnicy murzyńskiej klasy średniej, gdzie ludzie manifestowali swoją dumę, utrzymując domy i ogrody w idealnym stanie.Ogródki przed domami były raczej niewielkie, a w górze nad nimi szumiały ogromne palmy.Na podjazdach stały drogie samochody.Dom Cadmusa mieścił się w pobliżu skrzyżowania Hi Point Street i Pickford Street.Był to chyba największy budynek na całej ulicy, piękne cacko w hiszpańskim stylu z lat dwudziestych.Po obu stronach ganku rosły palmy.Obok parkowała niebieska toyota metalik.Frannie zatrzymał się.— Zabawne.Naokoło same szpanerskie wozy, a tu wielki producent filmowy jeździ toyotą.— Jeździł.— Tak, racja, czas przeszły.Ciekawe jednak, dlaczego biały facet ze sporym zapasem gotówki decyduje się mieszkać wśród Murzynów.— Pewnie też bym tu mieszkał, gdyby mnie było stać.Cudowne miejsce.Podeszliśmy do drzwi frontowych.Frannie zadzwonił.Gdy nikt nie odpowiedział, wyjął z kieszeni klucz i weszliśmy do środka.Z hallu wchodziło się do dużego, ładnego salonu, na którego umeblowanie składały się dwa krzesła w stylu misyjnym i czarna, skórzana kanapa; na podłodze leżał kolorowy chodnik.Firanki wiszące w trzech oknach wpuszczały do pokoju cętki światła.Jedną ze ścian zdobił wielki kominek.Półkę nad kominkiem zapełniały różne bibeloty, którym przyjrzałem się z bliska.Była tam gładka, drewniana kula umieszczona na metalowym podnóżku, prymitywnie wyrzeźbiona, drewniana świnia i fotografia Davida Cadmusa z ojcem.— Patrz no tu tylko.Frannie wziął zdjęcie i chrząknął.— Rodzinka zawsze razem, co? Dobra jest, chodźmy się rozejrzeć.Sypialnie znajdowały się po obu stronach hallu.Jedna z nich była dość ciemna, mimo ścian pomalowanych na jaskrawołososiowy kolor.Stało tam biurko z komputerem i drukarką, i mnóstwem pomieszanych papierów.Frannie powiedział, że już je wszystkie sprawdził, i poszliśmy do sąsiedniego pokoju.Nie wiem, ile Cadmus miał pieniędzy, ale na pewno nie zainwestował ich w wyposażenie domu.W sypialni stało tylko łóżko i nocny stolik, a na nim przenośny telefon i pornograficzne pismo dla homoseksualistów
[ Pobierz całość w formacie PDF ]