[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wasi ludzie poinformowali mnie, że w ubiegłym tygodniu aresztowali pewnego Polaka i wysłali go do was.Oficer tarł chwilę osypaną rudawym włosem dłoń.- To się zgadza.- Czy mógłbym go zobaczyć? - zapytał Wichniewicz, nie chcąc dopuścić go do głosu.- Przepraszam, a jak się tamten nazywał? Wichniewicz zawahał się.Chciał powiedzieć - Plavy, ale w ostatniej chwili powstrzymał się i chwilowe zmieszanie pokrył wybuchem gniewu.- Przecież mówię panu, że chcę go zobaczyć.Znam go, bo go przesłuchiwałem.- W Wiedniu? - dociekał tamten podejrzliwie, a na jego cienkich wargach zaigrał kąśliwy uśmieszek.- Nie.w Zakopanem.Gdyby to była błaha sprawa, to, pan sam rozumie, nie fatygowałbym pana w nocy.Więc - napiął głos aż do krzyku - czy mógłbym go teraz zobaczyć?Tamten rozłożył ręce nieco faryzeuszowskim gestem.- Pan wybaczy, panie Sturmführer Döpler, ale ja muszę kierować się wskazówkami swoich zwierzchników.U nas do tej pory nie było takiego precedensu.- Więc pan odmawia?- Przepraszam pana, ale.- W takim razie - zaryzykował Wichniewicz - proszę mnie połączyć z Bratysławą.Oficer zbladł nieco, a jego oczy zmatowiały.Wolnym ruchem położył dłoń na słuchawce.- Czy to konieczne? - zapytał niepewnym głosem, w którym Wichniewicz doszukał się wahania.- Tak - powiedział nieco ciszej, lecz stanowczo - żądam, żeby pan dał mi zobaczyć tego więźnia.Oficer tym samym niepewnym ruchem oderwał rękę od słuchawki.- Jeżeli panu tak bardzo zależy - wzruszył ramionami i energicznym krokiem ruszył do drzwi.Otworzył je jednym szarpnięciem.- Plutonowy! - zawołał w głąb korytarza.- Przyprowadźcie tego z separatki.Wracając do biurka napotkał szydercze spojrzenie Wichniewicza.Opuścił nieco głowę i nie patrząc mu w oazy podsunął krzesło.- Proszę, niech pan siada.Widzi pan, niepotrzebnie się pan denerwuje.My i tak złapanych na granicy Polaków odsyłamy wam do Generalnej Guberni.Wichniewicz wyciągnął paczkę niemieckich papierosów, które zdążył zgarnąć ze stolika w hotelu "Vyhorlat".Poczęstował oficera.- Wiem - powiedział - ale w tym wypadku bardzo nam zależy na czasie.- I niepotrzebnie niepokoi się pan - rzucił pojednawczo.- Tego, którego pan za chwilę zobaczy, przekażemy wam jutro na stacji w Lubotyniu.Wichniewicz zaciągnął się głęboko papierosem.Miał takie wrażenie, że dłużej już nie wytrzyma wzrastającego napięcia.Chciał się nieco uspokoić, zyskać na czasie.W pośpiechu kojarzył nasuwające się myśli: "Lubotyń.to stacja graniczna na linii do Muszyny i Nowego Sącza.Co się stanie, jeżeli zdążą Lasaka oddać w ręce Niemców? Może zażądać wydania więźnia? Nie.to niemożliwe.Jak się zachować, kiedy Lasak tu wejdzie?." Wolnym krokiem przemierzał izbę.Starał się uporządkować tok myśli.Oficer siedział sztywny i nadąsany za biurkiem.Spod pochylonego czoła wnikliwie obserwował nieoczekiwanego gościa.Wichniewicz zatrzymał się przed nim.- A gdyby się okazało, że to właśnie ten, którego szukamy, czy wtedy moglibyście przekazać go nam bezpośrednio?Oficer zabębnił palcami na krawędzi stołu.- W takim wypadku musielibyśmy zwrócić się do Bratysławy.- Aha.rozumiem - przytaknął głową, a w myśli dodał: "Nie ma co marzyć o wyciągnięciu go z tych murów" - a potem nagle ostro zapytał: - Odwozicie go samochodem?- Niestety, pociągiem, bo na drogach zaspy.- Tak, rozumiem.- Już nawet zawiadomiliśmy wasz posterunek graniczny w Leluchowie.W korytarzu dały się słyszeć ciężkie kroki.Po chwili ktoś pchnął drzwi, a w progu ukazał się Lasak z żandarmem.Wichniewicz był przygotowany na to spotkanie, a jednak coś nim targnęło.Doznał takiego uczucia, jakby go ktoś ugodził kamieniem.Lasak szedł ze spuszczoną głową.Czoło miał przewiązane brudnym bandażem.Twarz siną od bicia, oczy podpuchnięte.Nagle uniósł głowę i wtedy ich spojrzenia spotkały się i starły.Lasak zachłysnął się powietrzem, lecz nie drgnął, tylko na dnie jego źrenic zapaliło się bezgraniczne zdumienie.- Nie, to nie ten - rzucił Wichniewicz zawiedzionym tonem.Oficer odetchnął z ulgą.- To się pan, panie Sturmführer, niepotrzebnie fatygował.- Potem skinął ręką na plutonowego: - Wyprowadzić.Lasak jeszcze raz spojrzał na Wichniewicza oczami błagającymi o pomoc.Wnet jednak z rezygnacją opuścił głowę.Odszedł.Wichniewicz z udanym gniewem trzepnął dłonią w dłoń.- Widzi pan, jaka ta nasza służba.Jechałem tyle kilometrów, żeby się przekonać, że to nie ten.Jutro muszę być w Bańskiej Bystrzycy.- Energicznym ruchem uniósł rękę.- Heil, Hitler!Chciał wyjść, lecz prokurator zatrzymał go powściągliwym gestem.- Przepraszam, to tylko formalność, muszę jednak wciągnąć do książki służbowej pańskie personalia.Wichniewicz na mgnienie oka zawahał się.Wnet jednak pełnym nonszalancji ruchem sięgnął do kieszeni po legitymację, lecz jej nie wyjął, tylko powiedział ostro:- Już panu mówiłem, Sturmführer Rudolf Döpler.Oficer wolno przysunął gruby zeszyt, wyjął z kieszeni pióro.- To już wiem - i nagle rzucił pióro, a rękę wyciągnął po legitymację ruchem, który mógłby się wydawać zaproszeniem do pozostania na miejscu.- Muszę zameldować szefowi o pańskiej wizycie.Wichniewicz cisnął mu legitymację na stół.Ten rozłożył ją starannie, przygładził dłonią i dłuższą chwilę przyglądał się fotografii.Nagle złożył szybko legitymację, a na jego zmęczonej twarzy ukazał się nic nie znaczący uśmiech.Podał legitymację Wichniewiczowi i powiedział:- Nieco inaczej wygląda się w mundurze.*Przez branie przejechał bardzo wolno.W snopach reflektorów widział strażnika w ogromnym kożuchu i podoficera stojącego na baczność jak na paradzie wojskowej.I nagle doznał uczucia przedziwnej lekkości.Skręcił w tonącą w śniegu ulicę.Obejrzał się za siebie.W kręgu padającego z latarni światła zamykała się ciężka brama, niby dwa skrzydła siadającego ptaka.Dopiero wtedy dodał gazu.Wóz pomknął cicho.Pruł kołami aksamitną miękkość spadłego śniegu.W szeleście opon było coś kojącego.Zatrzymał się w bocznej ulicy, obok hotelu.Chciał sprawdzić, czy nikt nie kręci się przed wejściem.Hotel tonął w zupełnej martwocie.Tylko z hallu przeciekało nikłe światło.Wprowadził więc wóz na to samo miejsce, z którego go zabrał.Kluczyki zostawił w stacyjce, a legitymację Döplera wepchnął pad schowek przy kierownicy.I dopiero gdy odchodził spod hotelu, poczuł, że wali się na niego zmęczenie.Szedł jednak szybkim krokiem, jak spóźniony przechodzień.Przed oczami wciąż widział zbiedzoną twarz Jaśka Lasaka i jego pełne bolesnego zdziwienia spojrzenie.I myślał tylko o jednym - jak zorganizować odbicie przyjaciela.11- To nie będzie łatwa sprawa - powiedział Miko.Pili w pośpiechu gorącą kawę, którą przyniosła im milcząca gospodyni.- Do Lubotynia odchodzą dwa pociągi.Jeden o siódmej piętnaście, drugi po południu, o czternastej trzydzieści pięć.Nie wiem, którym go przewiozą.- Wichniewicz między jednym a drugim łykiem kawy wrzucał do plecaka porozwieszane na krzesłach rzeczy.Bukowy wzruszył nerwowo ramionami.- To nie najważniejsze.Można przecież przypilnować na dworcu.Grunt, żeby nie było dużej eskorty.- Jeżeli się nie mylę - dodał Miko - to więźniów przewożą w osobnych przedziałach.Czasem nawet potrafią opróżnić z pasażerów cały wagon.- No to co? - zniecierpliwił się Wichniewicz
[ Pobierz całość w formacie PDF ]