[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Matkę krzyki te wyraźnie doprowadzały do rozpaczy.Szła jak ogłuszona, ze zmartwiałą twarzą.Pomyślałem, że może nie całkiem otrzeźwiała po dawce tlenku węgla.Byłem szczerze zatroskany.Odstawiliśmy tych mniej więcej trzydzieści dusz do niskiego baraku zawalonego prymitywnymi maszynami do szycia, wrzecionami, belami tkanin.W normalnej sytuacji należałoby teraz wszystkich zapłoszyć do ich piwnic i wygódek.Lecz ci Żydzi pod wodzą zapłakanego dziecka uroczyście przemaszerowali między kilkoma kotarami i kocami zwisającymi z sufitu, aby kolejno cofnąć się w otwór w ścianie, pozostały po brakującej desce.Własnoręcznie wstawiłem ją na miejsce, mówiąc półgłosem: Guten Tag.Sam nie wiem: byłem wzruszony ich niezmąconym milczeniem, stłumionym szlochem dziecka.Raus! Raus! - krzyknąłem: na własnych ludzi, którzy zaczęli już swawolić, penetrując barak, kładąc tu i ówdzie rozmaite błyskotki, błahostki, łakocie, kromkę chleba, parę pomidorów - tradycyjnie, dla Żydów na potem.Raus! Raus! Raus! Zostałem jednak sam w baraku, w zupełnej ciszy, przyczajony pod ścianą, i słuchałem.Czego? Płaczu niemowlęcia, no i tego dźwięku, który pewnie wydaje cała planeta, kiedy chce ukoić: „Szszsz.Szszsz.” Cicho, sza.Odszedłem na palcach i dołączyłem do swoich ludzi.Bez hałasu.Najlepiej niech sami sobie poradzą.Szszsz.Może tak właśnie koją płacz swoich dzieci.Trzydzieści dusz w czarnej dziurze mówi: Szszsz.Widać bardzo kochali to dziecko.Lecz mocy oczywiście nie miało żadnej.No i wreszcie Treblinka, w której złożyliśmy krótką wizytę kurtuazyjną, wracając przez północną Polskę do domu, do Rzeszy.Ten obóz także na wpół już rozebrano, gdyż spełnił swoje zadanie.Podobnie jak w Auschwitzu, żaden pomnik nie miał zaznaczyć opustoszałego miejsca.Lecz nie spóźniłem się.Zdążyłem jeszcze zobaczyć słynny „dworzec”, a raczej makietę, fasadę.Oglądana z boku, strzelała ku zimowemu niebu jak szyna ortopedyczna.Oczywiście po to, żeby uspokoić Żydów - z Warszawy, Radomia i Białostocczyzny - których obóz już obsłużył.Widać było szyldy: RESTAURACJA, KASA, TELEFON i tym podobne, tablicę z informacjami o przesiadkach dla pasażerów wybierających się w dalszą podróż, no i zegar.Żaden dworzec, żadna podróż nie może się obejść bez zegara.Kiedy go mijaliśmy w drodze na inspekcję żwirowni, duża wskazówka celowała w dwunastą, a mała w czwartą.Błąd! Pomyłka, gruba nieścisłość: była dokładnie trzynasta dwadzieścia siedem.Lecz potem znów minęliśmy zegar i zobaczyliśmy, że wskazówki się nie cofnęły.Bo i jak? Były przecież namalowane, nie mogły więc wskazać wcześniejszej pory.Pod zegarem napis drukowanymi literami na ogromnej strzale obwieszczał: PRZESIADKA DO POCIĄGÓW NA WSCHÓD.Ale czas nie miał strzały, nie w Treblince.Doprawdy intrygująco rozmieszczone były na tej stacji cztery wymiary.Przestrzeń bez głębi.I bez czasu.Herta nadal obchodzi się z moją impotencją bardzo delikatnie, a przynajmniej bardzo milcząco.Nie liczyłem, że natychmiast po powrocie z frontu wschodniego dojdę do szczytowej formy.Ale to już zakrawa na śmieszność.Widocznie praca wysysa ze mnie samą esencję, aż nic nie zostaje.Nic dla Herty.W tym sensie poświęcam pewnie, co mam najcenniejszego.Ilekroć na Wschodzie przychodzili do mnie na badania młodzi szeregowcy, właśnie impotencję wymieniali jako główny problem.Miałem proste zadanie: radziłem, żeby się nie martwili.Śmiechu warte, bo przecież sam byłem ledwie żywy ze zmartwienia.To znaczy ledwie żywa była ta część mnie, która jeszcze nie zmartwiała - od impotencji.Tak, zabawna sytuacja: mówię im, że muszą być twardzi (harte), muszą być mężczyznami (Menscheri).A tymczasem siedzimy twarzą w twarz, dwa rozmiękłe zera.Zero (a zresztą cokolwiek) razy zero i tak da zero.Podliczyłem też różne inne słupki, dodałem dwa do dwóch i wyszło mi, że coś jednak musi się stać, zanim znów mnie odkomenderują - no bo skąd by się wzięło bobo.Nasze bobo też jest bombą: zegarową.A jeśli sam go nie zrobię.Hercie spłaszczył się brzuch.Nie muszę już kulić się i flaczeć za jej plecami.Nareszcie mogę kulić się i flaczeć na jej brzuchu.Z ostentacyjną dyskrecją.Już o tym nie rozmawiamy, dzięki Bogu.Ale trudno, żeby nie zauważyła.Akt miłosny w końcu się odbył - tylko raz, a i to z trudem - tuż zanim dostałem przydział do Schloss Hartheimu koło Linzu, w prowincji Austrii.Jakbym puszczał ostatnią parę: w oku burzy łez, którą cały dom musiał ze zgrozą usłyszeć.Płakałem jeszcze, wciągając buty i sięgając po chlebak; już tylko parę rozpaczliwych uścisków i wypadłem między gwiazdy i śnieg - śnieżne konstelacje, gwiezdną zamieć.Otoczony szlachetnym parkiem, pełen łuków i dziedzińców Schloss Hartheim - o godzinę drogi od Linzu, w stronę Everding - wydawał się stworzony, żebym w nim do reszty wydobrzał.W tym renesansowym zamku do niedawna mieścił się sierociniec.Siadałeś na ławce w oszronionych ogrodach, gdzie trawa wyglądała jak zjeżone siwe włosy, i z roztargnionym drżeniem nieomal słyszałeś widmowe echa dziecięcych okrzyków i zawołań - bo przecież tu właśnie bawiły się w grupkach.Za plecami miałeś wysokie okna, po pięć na każdym piętrze, przez których szyby przebłyskiwały wnętrza w monotonnym kolorze wodnistego sosu.Wiadro, szczotka; pielęgniarz w białym kitlu; nieczytelne spojrzenie pacjenta.I znów ten zapach.Słodki swąd.Schylam się i podnoszę martwego ptaka, a jego skrzydła obwisają rozłożyście jak wachlarz, jak berlińskie ulice pod siatką maskującą.Właśnie w Berlinie czeka Herta [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • higrostat.htw.pl
  •