[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Szlachcic na wyjezdnym z Serockazapowiedział, by wysadzono go w karczmie przed Aubienicą, gdzie czekać nań miały jegowłasne  kunie.Być może, iż gdybym przemówił do tego grubego człowieka głosem płaczliwym, wyznałmu, jak bardzo zmarzłem, i o współczucie go prosił, pozwoliłby mi okryć się przynajmniejswą wyszarzaną baranicą.Ale mój estetyzm, nawet pod grozbą śmierci, zrobić tego nie po-zwalał.Kostniałem więc z wyniosłą pogardą wszelkiej, zarówno fizycznej, jak moralnej brzydoty.Jeśli to było bohaterstwo, to zwracały na nie uwagę chyba tylko gwiazdy, przypatrujące musię z wysoka gasnącymi oczami.Jaki wszakże był ich sąd o dumnym, sny fantastyczne roją-cym dziecku? Przyklaskiwały mu, czy też zeń szydziły? Może tylko litowały się nad nim lekceważąco?Zajmowały mnie te pytania i starałem się znalezć na nie odpowiedz.Pragnąłem w ogólewejść w bliski stosunek z gwiazdami, a o ziemi zapomnieć.W tej chwili ziemia bardzo midokuczała.Mróz kłuł mię tysiącami igieł, zaczynając od palców u nóg, potem obejmując całe stopy iw górę się posuwając.Pod działaniem tego kłucia stopy, a następnie i nogi do kolan traciłystopniowo czucie i stawały się podobne szczudłom drewnianym.Aby je bronić od zupełnegozdrętwienia, uderzałem stopami w dno bryki, słomą wysłane.Słoma kruszyła się i rozstępo-wała; spod słomy wychylały się twarde, zimne deski oraz zle przymocowane i podskakującepakunki.Jednocześnie mróz nacierał na mnie od góry i uderzał w twarz, niedostatecznie osłonioną.Ból sprawiany przezeń uszom, nosowi, brodzie, policzkom już nie dawał się przyrównywaćdo kłucia drobnymi ostrzami.Doświadczałem po prostu wrażenia, jakby w moje ciało zata-piały się, raz po razu, ostre zęby.Trwoga moja wzrastała i zaczynała przybierać rozmiary tragiczne.Niedawno właśnieczytałem opowiadanie Andersena o ,,Dziewczynce z zapałkami.Stanęła mi ona teraz przedoczami jak żywa.Widziałem ją skuloną za węgłem kamienicy, siną od mrozu, nędzną i uśmiechniętą.Srebrne gwiazdki śniegu iskrzyły się na jej jasnych, rozplecionych włosach;oczy wielkie, błyszczące, patrzyły z natężeniem w niebo; twarz całą opromieniał wyraz wiel-kiej, nadziemskiej szczęśliwości.Przy niej, na śniegu, dopalało się pudełko zapałek, a dymwznosił się wysoko i zwijał w kłęby fantastyczne.Z kłębów wynurzyły się główki aniołkóworaz miłośnie wyciągnione ramiona przyzywającej ją do siebie babki.,,I ja zmarznę  pomyślałem z goryczą  ale śmierć moja nie utworzy tak poetycznego ob-razka.Ta uwaga do żalu dodała gniew.Roiłem zawsze o śmierci pięknej, którą można by opie-wać dzwięcznymi wierszami.Gniew jest bodzcem dodającym energii.Zawziąwszy się nawroga, postanowiłem nie dać mu się.Jąłem żwawo poruszać nogami, rękami, głową, całymtułowiem.Rzucałem się na bryce jak opętany.Rozgrzało mię to cokolwiek, ale zmęczyło.Uczułem osłabienie, a wraz z nim senność.Gwiazdy, w które wpatrywałem się nieustannie, również mrużyły oczy, zsypiając i mnie nę-cąc do spoczynku.Zdawało mi się, że wszystko dokoła do snu się układa.Opierałem się z wysiłkiem temu pociągowi, wiedząc, jak jest zdradziecki.Strzegłem sięzwłaszcza zamykać oczu.Aby myśl utrzymać w natężeniu, skandowałem głośno wiersze zEneidy.Wybijałem średniówkę tak dobitnie, że mój dobry nauczyciel Gomolewski dałby miza nią piątkę i jeszcze w nagrodę obrzucił sponad okularów swym bystrym, życzliwym i jak-by ciepłym spojrzeniem.Jednak w mózgu zaczynało mi się z wolna mącić.Rzeczywistość i urojenie zespalały sięchwilami tak silnie, że już ich rozróżniać nie mogłem.Myśli moje zataczały kręgi, to znówbiegły po liniach spiralnych  stawały się barwami, światłami, dzwiękami.206 Otrzezwiło mnie silne wstrząśnienie.Bryka stanęła; wyciągano spode mnie futro dzier-żawcy, o które wsparłem się bezwiednie.Ciemna bryła, zasłaniająca mi po lewej ręce kawałwidnokręgu, zniknęła z siedzenia.Usłyszałem silne, ale jakby zmatowane huknięcie: Wa-lek!.Ku-nie!.Ozwało się szczekanie psa, potem twarda, chłopska mowa.Głosy te nagle ścichły, jakby pod ziemię zapadły.Bryka znów zaczęła dzwonić, skrzypieć,zgrzytać.Jechaliśmy dalej.Wschodził księżyc.Srebrna poświata ukazywała się na niebie i ziemi.Wytężyłem wzrok imyśl, aby wszystko widzieć i ze wszystkiego zdawać sobie sprawę dokładną.Josek jeszcze bardziej skulił się i był tak nieruchomy jak wór, na którym siedział.Starąszmatą owiązał głowę, a ten dziwny strój czerniał na niebie liniami ostro łamiącymi się jakkaptur mnicha.Wydawał mi się teraz postacią prawie fantastyczną, obcą i straszną.Co pewien czas dobiegało mię ciche, drżące, przeciągłe jęczenie.Czy to bryka ten głosżałosny wydawała?  czy nadbiegał on z lasów, spływał z powietrza lub też dobywał się zpiersi Joskowej?Nie byłem w stanie rozwiązać tego pytania.Oto Aubienica.Długie, prostolinijne, murowane budynki stoją na zwykłych miejscach.Nieludzie w nich mieszkają, lecz barany.Ciepło im być musi pod dachem, wśród grubych mu-rów, przy wrotach szczelnie zamkniętych.Oto kapliczka na wysokim wzgórzu, tuż nad drogą.W świetle wschodzącego księżyca wy-daje się rażąco białą.Prosta i smukła, przedstawia podobieństwo do placówki obozowej  atakże do widma o niepewnych, rozpływających się zarysach.W tej kapliczce spoza szybki zakurzonej wyziera śniada twarz ,,Częstochowskiej.Przy-pomina mi to, że niedawno, za jej przyczynieniem się, powstałem ze śmiertelnej niemocy.Gdybyż i teraz miłosierną dla mnie być chciała!.Za kapliczką wzgórze obniża się i droga bieży spadzisto.Niewielka to pochyłość i zwyklebardzo szybko zjeżdża się z niej na zupełnie równą płaszczyznę.Teraz jednak tej pochyłości itemu zjeżdżaniu końca nie ma.Bryka, wśród przerazliwego chóru szklanych i metalicznychdzwięków, stacza się w dół, coraz niżej i niżej, a dna dosięgnąć nie może.Liczę w myśli sekundy, z sekund układam minuty, z minut kwadranse.W rachunku mylęsię nieustannie.Usiłuję omyłkę naprawić, wracam do początku  i brnę w gorszy jeszcze za-męt.Nudzi mię to wreszcie; rzucam rachunki, daję za wygraną wysiłkom myśli.Wolę ma-rzyć.Marzenia moje byłyby rozkoszne, gdyby nie ból dotkliwy, odzywający się w całym ciele.Na ruchy energiczne nie mam już siły; kurczę się tylko i kulę, tak samo prawie jak Josek.Spać mi się chce okropnie.Myślę, że byłoby rzeczą rozkoszną: zsunąć się z.siedzenia na dnobryki, zagrzebać się w słomie, oczy zamknąć, zapomnieć o wszystkim.Czuję, że sen uspokoiłby bóle przez mróz sprawiane.Pozwoliłby także spokojnie i przy-jemnie, pomarzyć.Ale wiem, że z tego snu jużbym się więcej nie zbudził.Nie zsuwam się na dno, pomiędzy słomę, bo to byłoby nieestetyczne; nie chcę też zamykaćoczu na zawsze, bo jeszcze mam na ziemi wiele do oglądania.Prócz matki czeka mię w domubrat ukochany, brat nie ze krwi tylko, lecz i z ducha; czekają egzaminy z wymarzoną nagrodą,czeka tyle książek nie przeczytanych, tyle snów wołających o ziszczenie.Mimo wszystko  zasypiam.Zasypiam z uczuciem strachu okropnego, który może nawet wydobywa mi z piersi jęk głośny.Takim samym snem zasypiałem przed dwoma laty, w pewną noc marcową, nie mogąc i niechcąc odpowiadać na wołanie zebranej przy łóżku moim rodziny.Ale wówczas strachu niedoświadczałem żadnego  owszem, czułem błogość niewymowną.Wielkie też było mojezdziwienie, gdym po przebudzeniu ujrzał wszystkich łzami zalanych i witających mnie, jak-207 bym z tamtego świata powracał [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • higrostat.htw.pl
  •