[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.% Właśnie dlatego przychodzę do pana % przerwałem.%Mam prawo się dowiedzieć, jakajest przyczyna tego diabelnego idiotyzmu.% W półcieniu pokoju, zielonawym od wierzchoł-ków drzew zasłaniających okno, zobaczyłem, że Siegers wzrusza chudymi ramionami.Przy-szło mi do głowy % takie oderwane myśli błyskają człowiekowi w najprzeróżniejszych chwi-lach % że to jest najprawdopodobniej ten sam pokój, w którym, jeśli wierzyć opowiadaniom,Falk dostał nauczkę od Siegersa ojca.Przytłaczający głos pana Siegersa (syna), grzmiąc mo-siężnymi tonami, jakby dyrektor usiłował mówić przez trombon, otóż głos ów wyrażał ubo-lewanie nad obejściem, nacechowanym bardzo wielkim brakiem delikatności.Jako żywo, imnie także dawano nauczkę! Trudno było zrozumieć ogłuszający szwargot Siegersa, ale do-prawdy, to moje obejście.moje! ośmielał się.Do cholery! Tego już znieść nie mogłem.% O co panu chodzi, do diabła? % zapytałem z wściekłością.Wsadziłem kapelusz na gło-wę (Siegers nigdy nikomu nie wskazywał krzesła) i w chwili gdy zdawało się, że oniemiał nawidok tego braku uszanowania, odwróciłem się na pięcie i wyszedłem.Jego narząd głosowyzagrzmiał za mną, rzucając pogróżki, że ściągnie z okrętu opłatę za przetrzymanie barek od-wożących towar oraz na wszystkie inne wydatki wynikające ze zwłoki, której powodem jestmoja lekkomyślność.Kiedy znalazłem się na dworze, w słońcu, zakręciło mi się w głowie.Tu nie chodziło jużtylko o zwłokę.Poczułem się w matni beznadziejnych i poniżających absurdów, które prowa-dziły do czegoś, co przypominało klęskę. Spokojnie, spokojnie , mruknąłem do siebie i po-biegłem w cień padający od popstrzonej plamami ściany.Z tej krótkiej bocznej ulicy widaćbyło szeroki główny trakt, zniszczony i wesoły, biegnący daleko, daleko, wśród rozpadają-cych się murów, bambusowych płotów, rzędów arkad z cegieł i tynku, lepianek z krokwi ibłota, wyniosłych świątynnych bram rzezbionych w drzewie, szop skleconych ze zgniłychmat % niezmiernie szeroki trakt, zapełniony luzno jak okiem sięgnąć grupami bosych i bru-natnych ludzi, brodzących w kurzu po kostki.Przez chwilę czułem, że tracę głowę z niepo-koju i rozpaczy.Trzeba mieć trochę pobłażania dla uczuć młodego człowieka nieprzywykłego do odpowie-dzialności.Myślałem o mojej załodze.Połowa marynarzy była chora i zaczynałem naprawdęmyśleć, że kilku z nich umrze na statku, jeśli nie da się ich prędko wywiezć na morze.Oczy-wiście będę musiał przeprowadzić statek w dół rzeki albo posługując się żaglami, albo uży-wając manewru zwanego wleczeniem kotwicy, które to sposoby, podobnie jak wielu innychwspółczesnych marynarzy, znałem tylko teoretycznie.I wzdragałem się prawie przed podję-ciem ich bez dostatecznej liczby załogi i bez lokalnej znajomości koryta rzeki, która jest takapotrzebna do ufnego kierowania okrętem.Nie było ani pilotów, ani znaków nawigacyjnych narzece, ani jakichkolwiek boi; był tam natomiast diabelski zaiste prąd, co każdy mógł z łatwo-ścią zobaczyć, mnóstwo płycizn i co najmniej dwa wybitnie trudne zakręty między mną i mo-rzem.Ale pojęcia nie miałem, na ile te zakręty są niebezpieczne.Nie wiedziałem nawet, doczego mój okręt jest zdolny! Nigdy jeszcze nie miałem z nim do czynienia.Nieporozumieniemiędzy człowiekiem a jego statkiem na trudnej rzece, gdzie nie ma miejsca, żeby błąd napra-88wić, musi się skończyć zle dla człowieka.Z drugiej strony należy przyznać, że nie miałempowodu liczyć na pomyślne losy.A gdyby mnie spotkało nieszczęście, gdybym wpędził sta-tek na jakąś obrzydłą mieliznę? To położyłoby kres podróży.Było jasne, że jeśli Falk odmó-wił holowania mojego statku, nie chciałby również ściągnąć mnie z mielizny.A co by tooznaczało? W najlepszym razie jeden stracony dzień, ale daleko prawdopodobniej całe dwatygodnie prażenia się na jakiejś zapowietrzonej, błotnistej mieliznie; dwa tygodnie rozpaczli-wej pracy wyładowywania towaru; z pewnością oznaczałoby to również pożyczanie pienię-dzy na lichwiarski procent, i to w dodatku od sitwy Siegersów.Byli w porcie potęgą.A tenmój starszawy marynarz, Gambril, wyglądał okropnie, kiedy poszedłem na dziób, aby dać muproszek chininy.Z pewnością umrze, nie mówiąc już o dwóch czy trzech innych, którzy wy-glądali na niemal równie ciężko chorych, i o reszcie załogi, która gotowa była złapać pierw-szą lepszą podzwrotnikową chorobę.Zgroza, ruina, wieczne wyrzuty sumienia.I żadnej po-mocy.Znikąd.Dostałem się między nieprzyjaznych wariatów!W każdym razie, jeśli czekało mnie przeprowadzenie okrętu o własnych siłach, moimobowiązkiem było w miarę możności zapewnić sobie trochę lokalnych informacji.Ale to niebyło łatwe.Jedyną osobą odpowiednią do tego rodzaju usług był niejaki Johnson, dawniejkapitan tubylczego statku, teraz żyjący w stadle z miejscową kobietą, który zszedł zupełnie napsy.Słyszałem o nim, że żyje ukryty wśród dwustu tysięcy krajowców i wyłania się na świa-tło dzienne tylko po to, aby wynalezć trochę alkoholu.Wyobrażałem sobie, że gdybym mógłgo złapać, wytrzezwiłbym go na statku i miałbym pilota.Byłoby to lepsze niż nic.Marynarzjest zawsze marynarzem, a on znał tę rzekę od lat.Ale w naszym konsulacie (dokąd przysze-dłem ociekający potem od szybkiego chodu) nic mi nie umieli powiedzieć.Urzędujący tamzacni młodzieńcy, choć pragnęli mi dopomóc, należeli do takich sfer białej kolonii, dla któ-rych ludzie w rodzaju Johnsona wcale nie istnieją.Podsunięto mi myśl, abym go sam wyszu-kał przy pomocy policjanta konsulatu, byłego sierżanta huzarów.Zwykłe obowiązki owego człowieka polegały najwidoczniej na siedzeniu za stolikiem wjednym z pierwszych pokoi biur konsularnych.Gdy mu polecono, aby mi pomógł w wyszu-kaniu Johnsona, wykazał mnóstwo energii i niesłychany zasób swego rodzaju lokalnej wie-dzy.Nie ukrywał jednak pełnej sceptycyzmu, niezmiernej wzgardy dla tej całej historii.Zwiedziliśmy razem owego wieczoru nieskończoną ilość podłych szynków z grogiem, szuler-skich nor, spelunek do palenia opium.Szliśmy w górę wąskimi uliczkami, gdzie nasz wózek% małe pudło na kołach, ciągnięte przez narowistego burmańskiego kucyka % nie mógłby wżaden sposób przejechać.Policjant był widać w stosunkach pogardliwej zażyłości z Maltań-czykami, Eurazjatami, Chińczykami, Klingami i zamiataczami obsługującymi świątynię, zktórymi rozmawiał przy bramie.Zagadnęliśmy także przez kratę w ścianie muru, zamykającejślepą uliczkę, niezmiernie otyłego Włocha, który według uwagi rzuconej mimochodem przezbyłego sierżanta % zabił znów człowieka w zeszłym roku.Co powiedziawszy, sierżant zwró-cił się do tegoż Włocha, nazywając go Antonim i Starym Kozłem , choć to nadęte ścierwona oko zapełniające więcej niż połowę pomieszczenia w rodzaju celi, przypominało raczejtłustą świnię w chlewie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]