[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wrócił do budynku, przekraczając kolejne bramki otwierane przez komputer, po czym dłuższą chwilę szukał Chaveza, oddelegowanego do nowego skrzydła centrali.Znalazł go w biurach pionu, pochylonego nad rozkładami lotów.- Ding, wskakuj w kurtkę.Dziesięć minut później pędzili waszyngtońską obwodnicą, a Chavez sprawdzał plan Baltimore.- O, mam - odezwał się.- Róg Broadwayu i Monument Street, w górę od portu.Russell wbił się w kombinezon roboczy.Zdjęcia wozów transmisyj­nych sieci ABC z Chicago wyszły świetnie, a w laboratorium w Boulder powiększono je do rozmiarów plakatu.Russell porównał fotografie ze swoją furgonetką, która była dokładnie tej samej marki i typu, co wozy telewizji, po czym wymierzył wszystko starannie.Dalsza część zadania nie była łatwa.Indianin kupił zawczasu tuzin arkuszy sztywnej folii plastikowej i przyciął kilka z nich ściśle do rozmiarów znaku firmowego ABC.Każdy szablon przypiął do boku furgonu i nakreślił flamastrem zarysy znaków.Dopiero za szóstym razem udało mu się dokładnie odrysować symbol i wyskrobać nożem na lakierze odpowiednie kontury.Żal mu było rysować lakier nowego samochodu, lecz w końcu machnął ręką, uświadamiając sobie, że wóz i tak zostanie rozerwany wybuchem, nie ma zresztą sensu rozczulać się nad głupim furgonem.Kiedy skończył, mógł być dumny ze swoich artystycznych talentów, których.nie miał okazji roztoczyć przed światem od czasów zajęć w więziennych warsztatach przed wieloma laty.Kiedy wymaluje czarne litery na białym boku furgo­netki, nikt nie pozna się na falsyfikacie.Jeszcze tego samego dnia Russell pojechał fordem do urzędu komu­nikacyjnego i zmienił tymczasowe tablice na nowy komplet, wskazujący, że samochód jest własnością firmy.Wyjaśnił urzędnikom, że furgon słu­żyć będzie jego firmie elektronicznej, zajmującej się montażem i konser­wacją biurowych centralek telefonicznych.Marvin opuścił biuro z parą tymczasowych tablic; nowe miał otrzymać pocztą w ciągu czterech dni roboczych, co wydało mu się wręcz nadgorliwością ze strony urzędu.Z prawem jazdy poszło jeszcze łatwiej.Stan Kolorado honorował mię­dzynarodowe dokumenty, które wręczył mu Hosni wraz z paszportem.Pozostawało mu tylko zdać test pisemny.Wkrótce oprócz tablic rejestra­cyjnych miał w ręku nowiutkie prawo jazdy.Jedyną “pomyłkę” popełnił, kiedy źle wpisał coś na fotokopiowanym blankiecie.Urzędnik wręczył mu jednak nowy blankiet, a stary Russell cisnął do kosza na śmieci.Tak przynajmniej mogło się wydawać komuś, kto nie zauważył, jak zepsuty blankiet wędruje do kieszeni kurtki.Klinika Uniwersytetu Johna Hopkinsa mieści się w dość podejrzanej dzielnicy.Być może chcąc zadośćuczynić ten fakt personelowi, miejsco­wa komenda policji strzeże obiektu w sposób, który Clarkowi przypomi­nał jego najlepsze lata w Wietnamie.Znaleźli miejsce przy krawężniku na Broadwayu, prawie naprzeciwko bram kliniki i weszli obaj do budyn­ku, mijając marmurowy posąg Jezusa, który zdumiał ich rozmiarami i precyzją szczegółu.John Hopkins to pokaźna uczelnia i olbrzymie rozmiary kompleksu zabudowań utrudniały poszukiwania, lecz po dzie­sięciu minutach Clark i Chavez siedzieli już w Instytucie Okulistyki Wilmera przed gabinetem profesor dr Caroline M.Ryan, członka Amerykań­skiego Stowarzyszenia Chirurgów.Clark dla odprężenia przerzucał jakiś magazyn, podczas gdy Chavez łapczywym wzrokiem pożerał sekretarkę, którą pani Ryan najwyraźniej wysoko sobie ceniła.Doktor Ryan numer dwa, jak nazywał ją w myślach Clark, pokazała się o dwunastej trzydzie­ści pięć z naręczem dokumentów.Omiotła obu funkcjonariuszy spojrze­niem, jak gdyby pytała “a panowie kto?” i bez słowa zniknęła za drzwia­mi.Clark także nie przypatrywał się zbyt długo lekarce.Zawsze wydawa­ła mu się kobietą atrakcyjną i elegancką.Teraz wrażenie zniknęło.Caro­line Ryan była jeszcze bardziej mizerna na twarzy niż jej mąż, o ile to w ogóle możliwe.John nie łudził się co do możliwego rozwoju wypadków.Policzył więc do dziesięciu i wyminął sekretarkę, która bez słowa otwarła usta.Czekały go trudne początki w nowym fachu, jako specjalisty od ratowania małżeństw.- O co chodzi? - zapytała Cathy.- Nie mam dziś w planie wizyt.- Zabiorę pani dosłownie parę minut.- Kim pan jest? Chce mnie pan wypytywać o Jacka?- Proszę pani, nazywam się Clark.- Tu funkcjonariusz sięgnął do kieszeni koszuli i wydobył noszoną na łańcuszku wokół szyi kartę iden­tyfikacyjną pracownika CIA.- Myślę, że powinna się pani dowiedzieć o paru sprawach.Cathy natychmiast wbiła w Clarka twarde spojrzenie.Zamiast bólu czuła teraz wściekłość.- Wszystko wiem - oświadczyła.- Wszystko już słyszałam.- Nie, proszę pani, wydaje mi się, że nie wie pani wszystkiego.Tutaj źle nam się będzie rozmawiało.Czy mogę zaprosić panią na lunch?- W tej okolicy? Na ulicach nie jest zbyt.- Bezpiecznie? - Clark uśmiechem skwitował tę absurdalną uwagę.Po raz pierwszy Caroline Ryan spojrzała na intruza okiem fachowca.Był tego samego wzrostu co Jack, lecz tęższy.Twarz męża wydawała jej się dotąd męska, twarz Clarka z kolei nazwałaby toporną.Ręce gościa były wielkie i silne, a sposób poruszania się zdradzał, że agent poradzi sobie w każdym starciu.Jeszcze większe wrażenie robiła jego mina.Cathy zdała sobie sprawę, że jej rozmówca jest w stanie nastraszyć dosłownie każdego, lecz robi co może, by zachowywać się jak najgrzeczniej.Udawało mu się to z tym samym skutkiem, co zawodowym graczom w futbol amerykański, którzy przychodzą na spotkania z dziećmi.Pluszo­wy miś, pomyślała.Nie był misiem, lecz na pewno starał się za takiego uchodzić.- Jest tu taki bar, na Monument Street.- Fajno.- Clark odwrócił się i zdjął z wieszaka płaszcz Caroline, nieomal wytwornym gestem pomagając się jej ubrać [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • higrostat.htw.pl
  •