[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pod odręcznie namalowaną strzałką, wskazującą na jej majtki, jakiś dowcipniś napisał: “Zachowując konieczną ostrożność włóż pręt A w otwór B, uważając, by utkwił w otworze i nie mógł się wyślizgnąć”.Pachniało tu dziwnie, zgnilizną, nie całkiem pleśnią jednak i nie całkiem rozkładem, raczej zepsuciem, jakby coś zestarzało się tu spektakularnie, nim zdążyło całkiem wyschnąć.David nie zwrócił uwagi na zapach, tak jak nie zwrócił uwagi na głos Audrey, kuszący go z prowadzącego wprost na balkon korytarzyka.Przyszedł tu, gdy wszyscy inni pobiegli do Billingsleya; nawet Audrey podeszła do lewego zejścia ze sceny, być może po to, by upewnić się, że oni wszyscy zniknęli w korytarzyku prowadzącym do toalet.Przyszedł tu, bo ogarnęła go nieprzezwyciężona potrzeba modlitwy.Miał wrażenie, że tym razem musi tylko znaleźć spokojne miejsce, że musi tylko otworzyć drzwi i Bóg przemówi do niego, a nie tylko on do Boga.To było dobre miejsce do modlitwy.Módl się w ukryciu, nie na ulicy - mówiła Biblia; zdaniem Davida była to doskonała rada.Teraz, gdy zamknął drzwi oddzielające go od reszty towarzystwa, mógł otworzyć drzwi swej duszy.Nie obawiał się, że będą go obserwować pająki, węże czy szczury.Jeśli Bóg życzy sobie, by ich spotkanie odbyło się w cztery oczy, odbędzie się w cztery oczy.Kobieta, którą znaleźli Steve i Cynthia, stanowiła prawdziwy problem, z jakiegoś powodu niepokoiła go i miał wrażenie, że on też ją niepokoi.Pragnął znaleźć się tak daleko od niej, jak to tylko możliwe, ześlizgnął się więc ze sceny i pobiegł środkowym przejściem między fotelami.Znalazł się pod balkonem, nim Audrey wyszła na scenę przez lewe wejście.Z holu przedostał się na piętro, po czym pozwolił prowadzić się swemu wewnętrznemu kompasowi, czy też może głosowi, który wielebny Martin nazywał “cichym, niemal niesłyszalnym”.Przeszedł przez kabinę, nie widząc rolek starych filmów, nie widząc plakatów, praktycznie nie czując zapachu celuloidowych marzeń, wyprażonych pustynnym słońcem, aż rozpadły się na kawałki.Zatrzymał się na chwilę, popatrzył na dziury w rogach jaśniejszych kwadratów linoleum, dziury w miejscach, gdzie niegdyś mocowano projektory.Przypomniały mu(widzą dziury niczym oczy)coś, coś mu przypominały, nim jednak uświadomił sobie co, obraz zniknął.Czym był - fałszywym wspomnieniem, prawdziwym wspomnieniem, przebłyskiem intuicji? Wszystkim po trochu? Nie wiedział i tak naprawdę niewiele go to obchodziło.Jego najważniejszym zadaniem było nawiązanie kontaktu z Bogiem, jeśli to tylko możliwe.Jeszcze nigdy tak bardzo go nie potrzebował.Tak - usłyszał w głowie spokojny głos wielebnego Martina.- I tu właśnie twoja ciężka praca powinna przynieść owoce.Modlisz, się do Boga, gdy twoja lodówka jest pełna, żeby móc się do niego pomodlić, kiedy jest pusta.Ile razy powtarzałem ci to przez całą zimę i początek wiosny?Wiele razy.David miał tylko nadzieję, że Martin, który zdaje się pił więcej, niż powinien, i zapewne nie był godzien zaufania, a w każdym razie nie w stu procentach, mówił to szczerze, a nie tylko głosił coś, co Ralph nazywał: “sloganami firmy”.Całym swym umysłem i całym swym sercem chłopiec wierzył, że wielebny wiedział, co mówi.Bo w Desperation rządzili inni bogowie.Co do tego nie miał najmniejszych nawet wątpliwości.Rozpoczął modlitwę, jak zaczynał ją zazwyczaj, nie głośno, lecz w myśli, formułując słowa jej czystymi, czytelnymi pulsami: Wejrzyj we mnie, Boże.Bądź we mnie.Przemów do mnie, jeśli chcesz, jeśli taka jest Twoja wola.Jak zawsze wtedy, gdy czuł, że rzeczywiście potrzebuje Boga, umysł miał spokojny, przynajmniej na powierzchni, lecz głębiej, tam, gdzie wiara toczyła ciągłą bitwę z wątpliwościami, odezwał się paniczny strach przed milczeniem, przed brakiem odpowiedzi.W gruncie rzeczy problem był bardzo prosty.Nawet teraz, po wszystkich tych lekturach, modlitwach i naukach, nawet po tym, co zdarzyło się jego przyjacielowi, David wątpił w istnienie Boga.Czy Bóg naprawdę użył jego, Davida Carvera, by uratować życie Briana Rossa? Dlaczego Bóg miał popełnić takie zwariowane szaleństwo? Czy nie wydaje się znacznie bardziej prawdopodobne, że rzeczywiście nastąpiło to, co doktor Waslewski nazwał klinicznym cudem, i to, co on, David, uznał za odpowiedź na modlitwę, w istocie było niczym więcej niż medycznym przypadkiem? Ludzie potrafią rzucać cienie wyglądające jak ptaki, lecz ich ptaki mimo wszystko są przecież tylko cieniami, pomniejszymi sztuczkami z wykorzystaniem światła.Jakże prawdopodobne, że Bóg jest tylko taką sztuczką, niczym więcej niż tylko jeszcze jednym cieniem.David mocniej zacisnął powieki, koncentrując się na mantrze, próbując oczyścić umysł.Wejrzyj we mnie.Bądź we mnie.Przemów do mnie, jeśli taka jest Twoja wola.I zstąpiła na niego szczególna ciemność, ciemność jak nic, co kiedykolwiek poznał, czego kiedykolwiek doświadczył.Opadł na podłogę, między dwa kawałki linoleum, jaśniejszego w miejscach, gdzie stały kiedyś projektory.Oparł się bokiem o ścianę.Oczy wywróciły mu się tak, że widać było tylko białka, ręce opadły na kolana, z gardła wydobył się niski, ochrypły głos, a po nim słowa z sennego koszmaru, które zrozumiałaby prawdopodobnie tylko jego matka.- O cholera, mumia nas ściga - szepnął i umilkł.Półleżał oparty o ścianę; z kącika ust, będących ciągle jeszcze ustami małego dziecka, ciekł mu cienki jak pajęczyna strumyk srebrnej śliny.Za drzwiami, które zamknął, by być sam na sam ze swym Bogiem (niegdyś był w nich zamek, ale pozostało po nim wyłącznie wspomnienie), rozległy się kroki.Zbliżyły się.Ucichły.Przez długą chwilę panowała cisza, potem klamka obróciła się powoli.Drzwi uchyliły się lekko.Na progu stanęła Audrey Wyler.Jej oczy rozszerzyły się, gdy zobaczyła nieprzytomnego chłopca.Audrey weszła do dusznego, małego pokoju.Zamknęła drzwi.Rozejrzała się, szukając wzrokiem czegoś, czegokolwiek, czym mogłaby je podeprzeć, deski, krzesła.Nie, by deska czy krzesło mogły powstrzymać ich na długo, gdyby ją tu znaleźli, lecz nawet kilka sekund mogło w tym momencie spowodować różnicę między sukcesem a klęską przedsięwzięcia.- O kurwa! - szepnęła.Spojrzała na chłopca.Bez zdziwienia zdała sobie sprawę z tego, że się go boi, że boi się nawet do niego podejść.Tak ah wan! - odezwał się głos w jej głowie.- Tak ah wan - odpowiedziała.Ustąpiła.Pod przymusem, lecz jednocześnie z własnej woli.Po dwóch schodkach zeszła do kabiny projekcyjnej.Krzywiąc się za każdym razem, kiedy ze zgrzytem stawiała nogę na brudnej podłodze, zbliżyła się do miejsca między dwoma wycięciami w ścianie, miejsca, w którym nieprzytomny chłopiec tkwił oparty o ścianę.Spodziewała się, że lada-chwila otworzy oczy, oczy wypełnione bladobłękitną elektryczną mocą.Prawa, zanurzona w kieszeni ręka mocniej przycisnęła do siebie dodające siły can tah, po czym niechętnie je puściła.Z wyciągniętymi przed sobą zimnymi, drżącymi palcami padła na kolana obok Davida.Wydawał się jej potworny, a przede wszystkim straszny był jego zapach; nic dziwnego, że trzymała się od niego z daleka - wyglądał jak gorgona, a śmierdział niczym zepsute mięso i skwaśniałe mleko.- Bożychłopczyk - wysyczała.- Wstrętny rozmodlony Bożychłopczyk.Jej głos zmienił się, nie sprawiał teraz wrażenia ani kobiecego, ani męskiego
[ Pobierz całość w formacie PDF ]