[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wiem już, że będę potrzebował pomo­cy, ręka po prostu odpada mi ze zmęczenia.Co prawda dość dobrze radzę sobie z przybijaniem gwoździ, ale co za dużo, to niezdrowo.Dlatego też planuję na sobotę zorganizować wielką wyprawę dla miłośników młotka.W ruch idą gwoździe i młotkiParkuję wóz, wchodzę do naszego mieszkania i ob­wieszczam rodzinie swój plan na jutro.Matt zgadza się bez wahania; zdjęto mu już gips i może chodzić.Zadanie domowe odrobi dziś wieczorem.Rosemary odpowiada, że nie przyda się zbytnio do wbijania gwoździ, lecz na pewno nie będzie się nudzić.Zaręczam jej, że nie.Sporządzamy listę przyjaciół, na których pomoc mog­libyśmy liczyć.Po dziesięciu telefonach mam pięcioro ochotników.Postanawiamy połączyć przyjemne z poży­tecznym i zafundować sobie piknik.W sumie, oprócz mnie, w skład załogi wchodzą: Rosemary, Matt, Robin i Donna Gody, Neil i Barbara Austinowie oraz mój przyjaciel malarz, Jo Lancaster.Większość z nich to nauczyciele pracujący w tej samej szkole co Rosemary.Ustalamy, że spotkamy się nazajutrz o dziewiątej rano przy naszej barce.My, czyli moja rodzina, wyjeżdżamy z Paryża o siódmej trzydzieści, żeby zdążyć, zanim zacznie się największe natężenie ruchu.Gdy przybywa­my na miejsce, Robin i Donna już tam są; Robin trzyma w ręku młotek, Donna pokazuje nam wielki garnek spaghetti i swój obłędny placek rabarbarowy.Jest przepiękny dzień, w powietrzu snują się pajęczynki babiego lata.Na brzegu ścielą się klonowe i wierz­bowe liście, które spadają jak śnieg po zeszłonocnym przymrozku.Prowadzę wszystkich po starej kładce na drewnianą barkę, a stąd na dół schodami, żeby sobie wszystko obejrzeli.Wyłożone styropianem wnętrze barki wygląda prawie jak nowe; na białym tle odcina się kilka desek, które przybiłem wczoraj.W tym czasie przyjeżdżają Neil i Barbara Austinowie.Barbara niesie wielką tacę, która ugina się od lasagne.Dobrze, że na barce nadał funkcjonuje kuchenka gazowa na której będzie można odgrzać te pyszności.Następny zjawia się Jo Lancaster, pobrzękując czterema butelkami wina.Trzy butle czerwonego dla supermena i jedna białego - na podwieczorek.Znosimy deski nad wodę i wkładamy je przez okna.Kobiety okazują się nieocenioną pomocą.Kilkanaście układamy w formie podwyższenia, z którego będziemy wbijać gwoździe.Dzielimy się na zespoły, rozdajemy gwoździe i chwytamy za młotki.Jedyna zasada, która obowiązuje, to: „nie wbijać zgiętych gwoź­dzi".Należy je albo ucinać, albo wyrywać.Na szczęście drewno jest miękkie i gwoździe wchodzą prosto.Mogę tylko pomarzyć o dębowej podłodze.Jej piękno warte byłoby męczarni, jaką stanowiłoby wbijanie gwoździ.W chwili gdy robimy przerwę obiadową, połowę robo­ty mamy za sobą.Zaczynam się martwić, czy starczy gwoździ.W soboty sklep z materiałami budowlanymi jest zamknięty.Na wszelki wypadek proponuję, żebyś­my wbijali po dwa gwoździe w jeden legar.Powinno się udać.Obiad jemy przy tym samym stole, który skleiłem po zatonięciu drewnianej barki i oczyściłem ze szlamu.Dokupujemy trzy bagietki, nasze panie stawiają jedze­nie i każdy częstuje się tym, na co ma ochotę.Większość przenosi się z krzesłami na helage; tę starą ścieżkę, po której kiedyś osły ciągnęły barki do śluz, zamieniliśmy w teren piknikowy.Podziwiamy piękno leżących wokół żółtych i czerwonych liści, skąpanych w blasku słońca.Pytanie, które ciśnie się wszystkim na usta, zadaje w końcu Robin, krojąc lasagne.- Powiedz, Will, czy ta łódź jest ci naprawdę potrzeb­na do szczęścia? I tak nigdzie się nią nie ruszysz.Wy­pruwasz z siebie żyły, zaniedbujesz swoich przyjaciół.I po co? Dla tej rzeki, która cuchnie jak ściek, czy dla tej barki, w której zajeżdża jak w grobie?- Zadaję sobie to samo pytanie, Robinie, odkąd wde­pnąłem w ten mokry interes.Najpierw wydawało mi się, że to jakiś straszliwy koszmar, który pryśnie albo od­ płynie, jak tylko się obudzę.Albo że znajdę w sobie dość odwagi, aby przyznać, że ta łódź to zwykła kula u nogi i uwolnić się od niej.- Wsysam do ust makaron.Lubię jeść spaghetti widelcem i łyżką, tak żeby nawijać część na widelec, a maruderów odgarniać łyżką.Spoglądam na Robina, próbując ocenić, jak przyjął moje słowa.- Później jednak zaczęło się coś w rodzaju uzależnienia, coraz bardziej wciągał mnie pomysł zamieszkania na barce.Poświęciłem mu mnóstwo czasu, jestem strasznie do tyłu z malowaniem, ale od samego początku to przedsięwzięcie zaraziło mnie swoim szaleństwem, tru­dnościami i ogromem pracy.Uwielbiam rozwiązywać problemy, które są nierozwiązywalne, albo przynaj­mniej mnie się takimi wydają.Ciekawa sprawa, ale bardzo przypomina malowanie obrazów.Podejrzewam zresztą, że było mi to pisane.Nie umiem inaczej od­powiedzieć na twoje pytanie.Obok mnie siedzi Barbara Austin.Ruchem głowy odgarnia włosy z czoła.- Rozumiem cię, Will.To trochę tak jak z dziećmi w rodzinie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • higrostat.htw.pl
  •