[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Lecz chyba największą ulgę sprawiło mi to, że wciąż uważałem się za człowieka dobrego.Przypuszczałem, że wydarzenia na skraju parku Andersa odmienia mnie, wpłyną na mój charakter i osobowość, że dręczyć mnie będą wyrzuty sumienia oraz poczucie winy, że ta horrendalna zbrodnia wypali w mej duszy nieusuwalne piętno.Lecz nic takiego się nie stało, nie odczuwałem żadnej zmiany.Śmierć Pedersona oddziaływała na mnie tak samo jak pieniądze wykradzione z samo­lotu: problem istniał tylko wtedy, gdy o nim myśla­łem, i znikał, gdy zaczynałem myśleć o czymś innym.Nie, na życie codzienne nie miał najmniejszego wpływu, chyba że sam go wywlekałem.Tak więc cała rzecz polegała na tym, żeby w ogóle do niego nie wracać.Żyłem w głębokim przekonaniu, że to, co zrobiłem w Nowy Rok, było anomalią.Doszedłem do wniosku, że pchnęły mnie do tego nienormalne okoliczności, okoliczności ekstremalne, nad którymi nie byłem w sta­nie zapanować, a gdy to sobie uświadomiłem, mój postępek stał się bardziej zrozumiały, wytłumaczalny, a nawet wybaczalny.Lecz czy naprawdę taki był? Jeśli dręczył mnie wtedy niepokój, to niepokój ten nie wynikał ze strachu przed wpadką, nie miał nic wspólnego z pieniędzmi czy ze wspomnieniem zbrodni.Nie, chodziło o Sarę: o to, czy zrozumie kierujące mną motywy.Od okna ciągnęło chłodem.Parapet i framuga były oklejone od zewnątrz plastikową uszczelką, ale taśma pękła i trzepotała na wietrze jak proporzec.Obser­wowałem żałobników rozmawiających na parkingu przed kościołem.Otoczyli kręgiem Ruth Pederson i je­den po drugim obejmowali ją i ściskali.Gdy skończyli, wsiedli do samochodów, wyjechali z parkingu i ruszyli powoli główną ulicą, kierując się ku zachodniej granicy miasta.Jechali do Pedersonów.Wyobraziłem sobie, jak tam będzie.Siedząc wokół wielkiego drewnianego stołu w kuchni, zjedzą lunch: potrawkę z kurczęcia, fasolową sałatkę, frytki.Potem wypiją coś ciepłego, herbatę, kawę albo czekoladę w plastikowych kubkach, a na deser będą mieli galaretkę owocową, ciasto i czekolado­we herbatniki.Ruth zrzuci czarną suknię, nałoży na siebie coś weselszego, usiądzie u szczytu stołu, by doglądać, żeby jedzącym i pijącym niczego nie brako­wało.Goście zaczną ją zagadywać, cichutko i spokojnie, jak przystało na nieutulonych w bólu żałobników, a ona będzie się do nich uśmiechać.Później wszyscy pomogą jej sprzątnąć ze stołu, zmyć naczynia, ustawić je w szaf­kach, w których nigdy nie stały.A gdy zapadnie wieczór, gdy czerwone słońce zniknie za parkiem Andersa, jeden po drugim wymkną się z domu, by wrócić do własnego życia, i Ruth Pederson zostanie sama w pustym, mrocznym domu.Widziałem ją oczyma duszy, widziałem, jak siedzi nagle osamotniona, jak próbuje znaleźć jakieś zajęcie.Ale goście już wyszli, a ich dobre intencje, uczynność i szczera troskliwość sprawiły, że Ruth nie ma nic do roboty i może się tylko pogrążyć w nieukojonym żalu.Wiedziałem, że wyobrażając sobie to wszystko, powi­nienem odczuwać wyrzuty sumienia, że powinno mnie dręczyć poczucie winy, lecz nie, poza swego rodzaju abstrakcyjnym wczuciem się w sytuację, odległym i stłumionym, nic takiego nie odczuwałem.Odebrałem jej męża - nigdy nie sądziłem, że będę mógł z tą myślą żyć.A jednak żyłem.Opuściłem żaluzje, dopiłem kawę, pusty kubek wrzu­ciłem do kosza na śmieci.Potem usiadłem za biurkiem, zapaliłem lampkę, wyciągnąłem z kieszeni długopis i wziąłem się do pracy.Tego samego wieczoru wracając do domu, zatoczy­łem wielki krąg, bo chciałem przejechać koło parku Andersa.Długo kluczyłem, ale w końcu, jadąc od zachodu, dotarłem do jego południowego brzegu.Za­padał zmrok, więc włączyłem światła drogowe i zmie­rzając powoli w kierunku miasta, zlustrowałem pobo­cze drogi w poszukiwaniu śladów naszej bytności.Nie było żadnych.Wszystkie zniknęły pod grubą warstwą puchu.Śnieg zatarł nawet głęboką wyrwę w miejscu, gdzie Jakub zatrzymał swój wóz.Przejeżdżając w pobliżu farmy Pedersonów, w ok­nach domu zobaczyłem światła.Na ganku siedział collie.Tym razem nie zaszczekał, tylko postawił uszy.Patrząc w moją stronę, obracał powoli łeb i śledził wzrokiem samotny samochód zmierzający w kierunku mostu na Anders Creek.Minął tydzień.Dwa razy rozmawiałem z Jakubem przez telefon, ale go nie widziałem.Rozmawialiśmy krótko, za każdym razem tylko o Pedersonie, zapew­niając się wzajemnie o skuteczności naszych przedsię­wzięć.Z Lou nie rozmawiałem wcale, nawet przez telefon.W czwartek po południu do biura wpadła Sara.Twarz miała zaczerwienioną z zimna, sprawiała wrażenie rozsierdzonej, i była dziwnie ruchliwa - strzelała oczyma to tu, to tam, dotykała rękami to włosów, to czoła, to znów ubrania - co z kolei oznaczało, że zdarzyło się coś złego.Szybko wsta­łem, wyszedłem zza biurka i pomogłem jej zdjąć palto.Miała na sobie sukienkę ciążową z taniego materiału ozdobioną flotyllą maleńkich żaglówek płynących po bladoniebieskim morzu.Sukienka za­krywała jej rozdęty brzuch, mimo to nie mogłem oderwać od niego oczu: przypominał gigantyczny owoc.W brzuchu było dziecko [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • higrostat.htw.pl
  •