[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Framugi okien popękały ze starości, a na parapetach między szybami leżały pożółkłe gazety.Nadwątlone okiennice trzaskały na wietrze, rynny były koślawe i powyginane, a dachy upstrzone czarnymi, ziejącymi dziurami po dachówkach zdmuchniętych przez wichurę.Biedne miasteczko, miasteczko-osada, prowincjonalne i wiejskie, które swój najlepszy okres przeżywało sześćdziesiąt lat temu, dziesięć lat przed wielkim kryzysem; mieścina, która - wedle spisów ludności - od roku 1930 regularnie traciła miesz­kańców, i która niczym rozlazła pijawka, schoro­wana, wycieńczona i umierająca, przywarła do otacza­jących ją pól, wysysając z nich resztki życiodajnej energii.O wpół do dziesiątej zaparkowałem przed sklepem żelaznym, nad którym mieszkał Jakub.W mieście było cicho, spokojnie i pusto.Nikłe światło sączące się zza chmur nadawało mu wyblakły i obolały wygląd, jakby ono też, jak wielu jego mieszkańców, miało potężnego kaca i wchodziło w nowy rok chwiejnie i z suchym, lepkim niesmakiem w ustach.Z lamp ulicznych zwisały resztki bożonarodzeniowych dekoracji, zielone, czer­wone i białe świecidełka: papierowe bałwany, Święte Mikołaje, renifery, gwiazdki i gwiazdeczki, a wszystkie stare, sparciałe i sfatygowane jak zakurzone graty na wyprzedaży w prowincjonalnej dziurze.Jakub czekał na ulicy z Mary Beth, opierając się o słupek parkometru.Ulżyło mi, gdy go zobaczyłem, bo to znaczyło, że nie będę musiał wchodzić na górę i oglądać mieszkania, czego nie cierpiałem.Jego nora zawsze mnie przytłaczała i przygnębiała, odbierałem ją jako symbol upadku materialnego, czym w rzeczywis­tości była.Jakub mieszkał jak nędzarz: brud, zniszczone, połamane meble, żółtawe światło z nagiej żarówki, walające się resztki jedzenia z pizzerii.Myśl, że mój brat tam przesiaduje, je i śpi, napełniała mnie mieszaniną sprzecznych uczuć: współczucia, żalu i po­gardy.Kilka razy próbowałem mu pomóc, ale nic z tego nie wyszło.Ostatnim razem chciałem to zrobić przed sied­miu laty, zaraz po wypadku rodziców.Zaproponowa­łem mu pracę kierowcy wozu dostawczego u Raikleya; miałby być zatrudniony na pół etatu.W czasach naszego dzieciństwa u Raikley'a pracował jako kierowca niedo­rozwinięty przygłup, powolny olbrzym o mongoidalnej twarzy i wysokim, piskliwym głosie, odmieniec, z któ­rym nie można się było dogadać, bo ciągle chichotał i potrząsał głową.Od tamtych czasów upłynęły lata i zupełnie o nim zapomniałem.Ja zapomniałem, ale Jakub pamiętał.Był urażony i obrażony, wściekł się na mnie jak nigdy przedtem.Przez chwilę myślałem, że mnie uderzy.- Chciałem ci tylko pomóc - wymamrotałem.- Pomóc? - prychnął szyderczo.- Daj mi spokój, Hank, dobra? Chcesz pomóc, to się ode mnie odpierdol.Co też skwapliwie uczyniłem.Jakub wepchnął Mary Beth na tylne siedzenie samo­chodu i ciężko dysząc rozdziawionymi ustami, jakby dopiero co wbiegł na szczyt wysokich schodów, usiadł obok mnie.W ręku ściskał plastikowy kubek z kawą i gdy tylko zamknął drzwi, wyciągnął z kieszeni coś owiniętego w zatłuszczony papier.Była to kanapka z sadzonym jajkiem, obficie zlana keczupem; natych­miast zaczął ją jeść.Wyjechałem na drogę, oceniając jego stan fizyczny i duchowy.Miał na sobie tę swoją kurtkę, a jej czerwień, intensywna i jaskrawa, podkreślała znużenie bijące z jego wymizerowanej twarzy.Był nie ogolony.Nie umył też głowy i nie poczesał włosów.Okulary miał upstrzone plackami brudu.- Wychodziliście wczoraj z Lou? - spytałem, czując doskwierający ucisk nosidełka opadającego na brzuch jak wielka piłka.Kurtka wznosiła się nad nim i fał­dowała, dotykając kierownicy.Było oczywiste, że coś tam mam, tak absurdalnie oczywiste, że cały czas kusiło mnie, by zerknąć w dół.Jakub kiwnął głową z ustami pełnymi grzanki, jajka- Dobrze się bawiliście?Znowu kiwnął głową i otarł usta wierzchem dłoni.- Gdzie byliście?Przełknął głośno i upił łyk kawy z kubka.Zauważy­łem, że kawa nie paruje - była zupełnie zimna.Na myśl o tłustej kanapce i zimnej kawie zrobiło mi się niedobrze.- W Pałacu - mlasnął.- W Metamorze.- Ty, Lou i Nancy?Po raz trzeci kiwnął głową i przez jakiś czas jechaliś­my w milczeniu.Pies przysiadł na zadzie, wysunął łeb i ułożył go na oparciu przedniego siedzenia, przy ra­mieniu Jakuba.Minęliśmy granice miasta, kierując się na zachód.Nieco dalej, na polu przy drodze, stała ciemnobrązowa szopa z zapadniętym dachem, stara i pochylona, a za nią kilka czarno-białych krów.Dzień był cichy i szarawy, ani szczególnie zimny, ani ciepły, bo słupek rtęci w termometrze zastygł tuż poniżej zera.Gdyby miał padać śnieg, jak zapowiadano, byłaby chlapa.Odchrząknąłem, chcąc coś powiedzieć, ale zmieniłem zdanie i milczałem.Jakub skończył kanapkę.Zwinął papier w kulkę i rzucił go na deskę rozdzielczą.Ze­rknąłem na nią z obrzydzeniem.Zamierzałem go o coś spytać, ale wyczułem, że źle by to odebrał [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • higrostat.htw.pl
  •