[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- O czym ty mi tu bajesz, braciszku - warknął Hejncze.- Co ty mi tu o demonach i dziewicach? Kontakty z Czechami! Nazwiska taboryckich szpiegów i emisariu­szy! Skrzynki kontaktowe! Miejsca ukrycia broni i mate­riałów propagandowych! Nazwiska zwerbowanych! Na­zwiska sympatyków husytyzmu!- Z tych rzeczy - zająknął się mnich - nie wyznał ni­czego.- Tedy - Hejncze wstał - jutro zabierzcie się za niego od nowa.Panie von Grellenort.- Poświęćcie mi - Pomurnik oczami wskazał chudego zakonnika - jeszcze chwilkę.Inkwizytor odprawił mnicha niecierpliwym gestem.Po­murnik czekał, aż wyjdzie.- Chciałbym - powiedział - dowieść dobrej woli.Li­cząc, że zostanie to tajemnicą, w sprawie tych zagadko­wych zabójstw chciałbym, jeśli wolno, doradzić waszej wielebności.- Nie mówcie jeno, proszę - Hejncze, nie podnosząc wzroku, pukał palcami o stół.- Nie mówcie, że winni są Żydzi.Używający urim i thurim.- Radziłbym pojmać.I dokładnie przesłuchać.Dwie osoby.- Nazwiska.- Urban Horn.Reinmar z Bielawy.- Brat tego zamordowanego? - Grzegorz Hejncze zmar­szczył się, ale trwało to tylko sekundę.- Ha.Bez komen­tarza, bez komentarza, panie Birkarcie.Bo znowu gotowiście wytknąć mi brak znajomości Pisma, tym razem hi­storii o Kainie i Ablu.Tych dwóch zatem.Ręczycie mi sło­wem?- Ręczę.Przez chwilę mierzyli się kłującymi spojrzeniami.Znaj­dę obu, myślał inkwizytor.I to szybciej, niż przypusz­czasz.Moja w tym głowa.A moja, myślał Pomurnik, w tym, byś nie znalazł ich żywymi.Żegnam, panie von Grellenort.Bóg z wami.Amen, wasza wielebność.Aptekarz Zachariasz Voigt stękał i jęczał.W celi ratu­szowego karceru rzucono go w kąt, w dołek, w którym zbierała się cała ściekająca z murów wilgoć.Słoma była tu zgniła i mokra.Aptekarz nie mógł jednak zmienić miejsca, nawet pozycję zmieniał nieznacznie i z ledwością - miał poprzetrącane łokcie, powyciągane stawy barkowe, połamane golenie, pogruchotane palce rąk, do tego rwące jątrzącym bólem oparzeliny na bokach i stopach.Leżał więc na wznak, stękał, jęczał, mrugał pokrytymi zakrze­płą krwią powiekami.I majaczył.Wprost ze ściany, wprost z pokrytego liszajem pleśni muru, wprost, wydawało się, ze szczelin między cegłami wyszedł ptak.I natychmiast przeobraził się w czarnowło­sego i czarno odzianego człowieka.To znaczy, w człeko­kształtną postać.Zachariasz Voigt wiedział bowiem do­brze, ze to nie był człowiek.- O panie mój.- zastękał, wijąc się na słomie.- O, książę ciemności.Mistrzu ukochany.Przybyłeś! Nie porzuciłeś w potrzebie wiernego twego sługi.- Muszę cię rozczarować - powiedział czarnowłosy, schylając się nad nim.- Nie jestem diabłem.Ani wysłan­nikiem diabła.Diabeł losem jednostek przejmuje się mało.Zachariasz Voigt otworzył usta jak do krzyku, ale zdo­łał tylko zaskrzeczeć.Czarnowłosy chwycił go za skronie.- Miejsce ukrycia traktatów i grymuarów - powie­dział.- Przykro mi, ale muszę je z ciebie wydobyć.Ty nie będziesz już miał z ksiąg żadnego pożytku.A mnie bardzo się przydadzą.Przy okazji ocalę cię od dalszych tortur i ognia stosu.Nie dziękuj.- Jeśliś nie diabłem.- oczy tracącego władzę nad so­bą czarownika rozwarły się w zgrozie.- Tedy przyby­wasz.Od tego drugiego? O Boże.- Znowu cię rozczaruję - uśmiechnął się Pomurnik.- Ten losem jednostek przejmuje się jeszcze mniej.Rozdział piętnastyw którym okazuje się, że choć pojęcia „opłacalna sztuka” i „artystyczny ge­szeft” wcale nie muszą oznaczać contradictio in adiecto, to jednak w dziedzinie kultury nawet epokowe wynalazki nie tak łatwo znajdują sponsorów.Jak każde większe miasto na Śląsku, Świdnica karą grzywny groziła każdemu, kto poważyłby się wyrzucać na ulicę śmieci bądź nieczystości.Nie wyglądało jednak na to, by zakaz ten egzekwowano przesadnie surowo, wręcz przeciwnie, widać było, ze nikt nic sobie z tego zakazu nie robi.Krótka, acz obfita poranna ulewa podmoczyła uliczki grodu, a kopyta koni i wołów szybko zmiesiły je w gówniano-błotnisto-słomianą topiel.Z topieli, niczym zaklęte wyspy z oceanu, wyrastały stosy odpadków, boga­to udekorowane przeróżnymi, niekiedy bardzo widowisko­wymi egzemplarzami padliny.Po co gęstszym gnoju czła­pały gęsi, po co rzadszym pływały kaczki.Ludzie z tru­dem poruszali się po trotuarach z desek i dranic, co i rusz z nich spadając.Choć wilkierze magistratu groziły grzywną również za puszczanie samopas inwentarza, ulicami w obu kierunkach biegały kwiczące wieprze.Wieprze sprawiały wrażenie oszalałych, kłusowały na oślep na wzór swych biblijnych praszczurów z Gadary, potrącając pieszych i płosząc konie.Minęli uliczkę Tkaczy, potem huczącą młotkami Bed­narską, wreszcie Wysoką, za którą już był rynek.Reynevana korciło, by zajrzeć do pobliskiej a słynnej apteki „Pod Złotym Lindwurmem”, znał bowiem dobrze apteka­rza, pana Krzysztofa Eschenloera, u którego studiował kiedyś podstawy alchemii i białej magii.Porzucił jednak zamiar, ostatnie trzy tygodnie sporo nauczyły go o zasa­dach konspiracji.Nadto Szarlej ponaglał.Nie zwolnił kroku nawet obok żadnej z piwnic, w których nalewano świdnickie marcowe, piwo o światowej renomie.Przeszli szybko - na ile pozwalał ścisk - targ warzywny w podcie­niach na wprost ratusza, powędrowali ciasną od wozów uliczką Kraszewicką.Weszli za Szarlejem pod niskie kamienne sklepienie, w ciemny tunel bramy, w której śmierdziało tak, jak gdy­by już z dawien dawna szczały tu starożytne plemiona Ślężan i Dziadoszan.Z bramy wyszli na podwórze.Cia­sna przestrzeń zagracona była wszelakim śmieciem i zło­mem, a kotów było tu tyle, że nie powstydziłby się chram bogini Bastet w egipskim Bubastis.Koniec podwórza otoczony był podkową krużganka, obok wiodących nań stromych schodów stała drewniana podobizna, nosząca nikłe i pochodzące sprzed wieków śla­dy farby i pozłotki.- Jakiś święty?- Łukasz Ewangelista - objaśnił Szarlej, wstępując na skrzypiące schody.- Patron artystów malarzy.- A po co myśmy tu przyszli, do owych artystów mala­rzy?- Po różny ekwipunek.- Strata czasu - orzekł niecierpliwy i tęskniący do swej lubej Reynevan.- Tracimy czas! Jaki ekwipunek? Nie rozumiem.- Dla ciebie - przerwał Szarlej - znajdziemy nowe onuce.Wierz mi, są ci pilnie potrzebne.A i my odetchnie­my, gdy pozbędziesz się starych.Wylegujące się na stopniach koty ustępowały niechęt­nie.Szarlej zakołatal, masywne drzwi otwarły się i stanął w nich niski, chuderlawy i rozczochrany jegomość z si­nym nosem, w chałacie upstrzonym feerią różnobarwnych plam.- Mistrz Justus Schottel jest nieobecny - oznajmił, śmiesznie mrużąc powieki.- Zajdźcie później, dobrzy.Dla Boga! Oczom nie wierzę! Czcigodny pan.- Szarlej - uprzedził szybko demeryt.- Nie każcież mi stać na progu, panie Unger.- A jakże, a jakże.Proszę, proszę.Wewnątrz mocno pachniało farbą, lnianym olejem i ży­wicą, wrzała wytężona praca.Kilku młodzików w zatłuszczonych i uczernionych fartuchach uwijało się obok dwóch dziwacznych maszyn [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • higrostat.htw.pl
  •