[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tylko dlatego sięgam po długopis.Nie pomyliłem się, to sytuacja uległa zmianie.Oni uciekli, a życie zdaje się wracać do normy.Ludzie sobie poradzą.Mają sposoby na wytłumaczenie każdej sytuacji.Trudno mi ocenić, jak wiele dni nie miałem nic w ustach.Nie wstaję już z łóżka.Leżę we własnych ekskrementach i odliczam uderzenia spadających kropli z kranu.Z każdą kolejną utwierdzam się w przekonaniu, że podjąłem optymalną decyzję.Będzie, jak zaplanowałem.Chcę tylko napisać, że kiedy oni opuszczali nasz świat, wracali tymi samymi drogami, którymi przybyli.Nie doliczyłem się, ilu przeze mnie przeszło.Tylko ostatni przemówił.W pośpiechu, uciekając przed nieznanym ziemskim obrońcą, zostawił mi w głowie szczególny obraz.Są na nim miliony fragmentów data ich boga, tego samego, którego wpuszczałem w swoje żyły.Lecą przez kosmos, zapakowane przez wiernych w kapsuły podobne do El Raque l i opadają na nieświadome grozy planety jak jaja karalucha.Obcy nie musiał tłumaczyć.Zrozumiałem, że to byt tylko wstęp.Oni wiedzą, że warto inwestować w ten świat.Już wkrótce spadną kolejne kawały ich boga.Większe, potężniejsze.I Ziemia zmieni się podług ich oczekiwań.Aż znowu odżyje ich skondensowany bóg.Ja już nie doczekam.Mam tylko nadzieję, że to, co napisałem, jest wynikiem zaburzeń świadomości spowodowanych hipoglikemią, a nie prawdziwym obrazem zostawionym w mojej głowie przez Obcego.Teraz policzę słowa, które napisałem.Po nich policzę litery i znaki interpunkcyjne.Jeśli odliczę tyle samo uderzeń wody o zlew, będę już naprawdę wolny.Na zawsze.El Raque 2Vernon Mullen siedział na prostym trójnogim krześle i cierpliwie wyłuskiwał brud spod paznokci.Każdym ruchem manifestował pewność, zadowolenie z siebie i przekonanie, że czyni tak słusznie, jak tylko można.Vernon Mullen, skomplikowana osobowość typu borderline z silnie uwypuklonymi cechami antysocjalnymi, był trudny.Ale wygląd Vernona okazywał się bardziej szokujący.Miał jasnoniebieskie włosy, uformowane w dwa szpice, które ostro kontrastowały z pomarańczowymi szkłami kontaktowymi w jego oczach.Znudzona twarz była jak urządzony przez szalonego dekoratora plac zabaw, z którego uciekły przepłoszone deszczem dzieci.Asymetryczny nos wybito mu maleńkimi diamentami, uszy wymodelowano na kształt karoserii starodawnego volkswagena garbusa, dwa niewidoczne w pierwszej chwili holoemitery wszyto niedbale w bladą skórę policzków.Nie poszczęściło się nawet wargom, które artysta-chirurg przerobił na cnotliwe usteczka kilkunastoletniej dziewczynki, i podbródkowi zakończonemu wywiniętym ku górze kostnym hakiem.Konstrukcja ta, którą z pewną dozą fantazji można by nazwać twarzoczaszką, wieńczyła pozornie standardowy tułów.Niestety ciałem Mullena rządziła jedna ekstrawagancka zasada: im niżej, tym gorzej.Jeszcze długą, ruchliwą szyję zdobiły tylko wypukłe tatuaże, lecz kończyły się na pancernym monitorze; ten zaś, stanowiąc marynarkę, zastępował zarazem tradycyjne powłoki skórne klatki piersiowej.Mullen rzadko kiedy go wyłączał; akurat teraz srebrną powierzchnie przecinały pasy spoczynku.Zazwyczaj monitor przekazywał bezpośrednią relację z narządów wewnętrznych; ich wyglądem rządziło samopoczucie właściciela.Mógł pokazywać wszystkie flaki naraz, mógł też koncentrować się na jednym, na przykład sercu lub na swej ulubionej wątrobie.Bywało, że Mullen zarzucał na monitor postrzępioną kamizelkę z bawełny.Podkreślał tym gotowość do akcji i akcentował pokrewieństwo z nieustraszonymi bohaterami kreskówek.Resztę ciała tego człowieka, miednicę i nogi skrywały zwoje termoregulacyjnej taśmy.Zdawać by się mogło, że to ranny android poowijany prowizorycznie przez przyjaciela, żeby nie pogubił części.Stopy Mullena zdobiły wypolerowane czarne lakierki z jasnoczerwoną, grubą zelówką i tradycyjnymi sznurówkami; nie od razu się zorientowałem, że buty są z aluminium.- Jezu, od tych zaburzonych - wymamrotałem pod nosem.- Pomóż mi z nim, bo nie jest dobrze.Nie, żebym miał coś przeciw facetom deformującym swoje ciała.Widziałem rozmaitych zawodników, choć Mullen był wyjątkowy.Pech chciał, że musiałem go nie tylko oglądać.Było gorzej.Musiałem się z nim zaprzyjaźnić.Z nim, z katatoniczną Niną, a także z trzema depresyjnymi klientami sekcji Affectus i piątką paranoidalnych schizofreników, których nie wyjąłem jeszcze z krio.-Jezu!Z natury jestem tolerancyjny, przeszedłem też odpowiednie szkolenia w asertywności i w nabywaniu niezbędnego terapeutom dystansu do chorych.Ale nie miałem praktyki.Krótkie staże szpitalne, parę wizyt w ambulatoriach psychiatrycznych.Niewiele tego było.- Zeżarłbym co - odezwał się Mullen, nie przerywając żmudnej pracy przy pazurach.Pokiwałem tylko głową, niech żre, są ważniejsze problemy.Jak powiedzieć tym ludziom, że sprawy mają się podle, a my wszyscy musimy się dogadać, żeby sprostać nowemu wyzwaniu.Czym mógłbym sobie zjednać moją zaburzoną trzódkę?- Słyszałeś, chłopie? - Mullen ponownie stuknął palcem w monitor.- Jestem głodny.Rizzald, czy jak cię tam, do diabła, zwą.Wygasiłem centralny ekran i uśmiechnąłem się szeroko.- A co byś zjadł, Vernon? Baterie paluszki, miedziane kable czy może szczyptę halogenowego światła? - Nie chciałem, żeby za wcześnie wyczuł moje obawy.Przerwał dłubanie w pazurach i namierzył mnie pomarańczowym okiem.Chyba nie znał się na żartach.- Co ty pieprzysz, facet.- Jego głos był niski i posępny.- Żrę to samo co ty.Moje technosy jadą na litowych akumulatorach, ale gówno ci do tego, jak uzupełniam braki w energii.Mówię o zwykłym żarciu, facet.Puszka, liofilizowany chleb, pomarańcze w tubce.Tak.Vernon nie znał się na żartach.Zerknąłem w stronę Niny.Stała nadal przed pancernym iluminatorem i mechanicznie zaczesywała za ucho kosmyk czarnych włosów.- Tam z tyłu, za zielonymi drzwiami, jest nasza kuchnia - powiedziałem, rozkładając maleńki notebook.- Jedzenie znajdziesz w lodówkach.Mikrofale masz obok.Bierz, co chcesz, Vernon.Ja muszę popracować.- Pieprzę - warknął, ale wstał z trójnogu.Uruchomiłem cedek, muzyka starych mistrzów wypełniła nasze kanciaste, toksyczne od zgromadzonej techniki pomieszczenie.Nie mogło wyglądać inaczej.Czego oczekiwać po kapsułach ratunkowych? Maksymalnie wykorzystane, pełne niezbędnych do życia urządzeń i przedmiotów, nie dające złudzeń na chwilę prawdziwej swobody.Moja kapsuła nazywała się „Happy Snake" i Bóg mi świadkiem, że tylko pojebus mógł jej dać taką nazwę.Nie było tu ani szczęścia, ani niczego, co mogłoby naśladować węża.Kapsuła miała kształt rotundy, szarogęsiły się w niej metal i plastik.Była też i guma, kolorowe sploty przewodów niemrawo cieszyły oczy.- Rany, rany - westchnąłem, podłączając się do kriofagów.– Co teraz robić? Gdybym przewidział, że aż tak mnie udupicie, nigdy bym nie poleciał.Miało być zupełnie inaczej.Mieliśmy lecieć prosto do Centrum Psychiatrii na Jomamits II; moje zadanie - zapewnić stabilność krio i przypilnować dokumentację niedoszłych pensjonariuszy szpitala.Spokojna, miła robota.Codziennie sprawdzałem wskaźniki, regulowałem temperatury zamrożonych, kontrolowałem ich EEG.Bywało, że puszczałem to i owo do ich rdzeni.Oczywiście, całością rządził bioprocesor, ale prawo stanowiło, że tylko człowiek może wprowadzać jego sugestie w życie.Tak dla picu.Nie wiedziałem o co biega, firmy nie było stać na wynajęcie lekarza, więc ujęli to zwięźle:Rizzald da sobie radę.To bystry chłop, a i w psychiatrii go szkolili.Tak, wyślemy Rizzalda.W końcu jest dyplomowanym pielęgniarzem.Cwaniacy!- Oż wy, skurw.- warknąłem na głos, ale ugryzłem się w język, bo sylwetka Niny jakby drgnęła
[ Pobierz całość w formacie PDF ]