[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jednak wszystko to robiło się mniej więcej na głodno i tu spoczywało drugieniebezpieczeństwo, nie mniejsze od ognia; cała ta koczująca ludność była z a g r o ż o n ag ł o d o w ą ś m i e r c i ą.Urządzono wprawdzie na polach rodzaj żołnierskich pieców,gotowano tam jakąś niby zupę, ale to jadło było i okropnie drogie, i ohydne.Każdy też miałjakieś zapasiki, to wina, to pierników, to wędlin, wszelako przezorność nakazywała jaknajoszczędniej używać tych skarbów.Straszliwsze nad wszystko były noce.Chodziła nieustanna pogłoska, że na zakończeniepodpalań będzie r z e z.Kto miał kogo zarzynać? Nikt nie wiedział, ale można sobiewyobrazić, ile z tego powodu rodziło się podejrzeń i posądzeń! A już nikogo bardziej nieposądzano, jak nas, jedynych tam zesłańców.Jest to rzeczą dla mnie do dziś dnia niezrozumiałą, jakim cudem ocaleliśmy wtedy? Bojednak lud zabił kilkanaście osób.Kilkadziesiąt innych zginęło w płomieniach.Nas Pan Bógotoczył jakąś tarczą nadziemskiej opieki, która sprawiła, żeśmy z tego dantejskiego piekławyszli żywi, cali, stosunkowo zdrowi, nie straciwszy nawet nic z naszych rzeczy.Ale co dusze nasze przeszły, tego i Dante by nie wyśpiewał.35Kto mógł, ten uciekał.Wózkami, statkami parowymi rozjeżdżano się tłumnie.My tylkojedni, przykuci do miejsca, nie mogliśmy się ruszyć i nie wiedzieliśmy wcale, jaka nas czekaprzyszłość, aż sama przyroda podjęła się jej rozstrzygnięcia.Nastał już był wrzesień, a skwary ciągle trwały.Sama widziałam, jak nasz termometrpokazywał w cieniu trzydzieści sześć stopni Raumura! Tymczasem, gdy nadszedł dziesiątydzień obozowania, wstawszy rano i odsunąwszy derę, co zamykała wejście, wydaliśmyokrzyk podziwienia: pola były bieluteńkie! Przymrozek od razu chwycił.W ciągu dnia musie-liśmy po części zburzyć nasz biedny szałas, ażeby otworzyć kufry i dobyć sobie futra.Przytakich warunkach niepodobna było dalej wytrwać w polu.Z całego Symbirska nic nie ocalało, prócz nędznych kilkunastu dworków, położonych wniejakim oddaleniu nad wodą.Można sobie wystawić, ile rodzin dobijało się tam omieszkanie.Jednak mój ojciec tak mądrze zabrał się do rzeczy, że potrafił wytargować dlanas dwa pokoje.Gdyśmy się ujrzeli pod prawdziwym dachem, wpośród prawdziwych drzwi i okien, gdzienic nam na głowę nie kapało, gdzie w nocy żadne zwierzę nie zaglądało, myśleliśmy, żejesteśmy w raju.Wprawdzie i tam nie brakło zwierząt.Co wieczór seciny szczurów, goniąc się nad pułapem iza ścianami, wyprawiały tak niesłychany sabat, że gdy dla obrony zaprosiliśmy kota, choćkocisko było ogromne, czarne i złośliwie, przecież zlękło się, wydęło grzbiet i uciekło.Myśmy nie uciekli, bo też i nie mogliśmy już wrócić na pole; śnieg padał w najlepsze i w ty-dzień pózniej była już pyszna sanna.I tym to porządkiem zawsze rok toczy się dla tamtych guberni.Dziewięć miesięcy zimytwardej, nigdy nierozmarzającej.Potem sześć tygodni potopu.Dalej sześć tygodnisenegalskich upałów.I znów dziewięć miesięcy zimy i tak ciągle w kółko.Pomimo szczurów, które ostatecznie, prócz strachu, nie zrządziły nam żadnej szkody, byłonam bardzo dobrze w tych pokojach., ciepłych, obszernych i widnych.Wróciliśmy donaszych zajęć, do naszych przeróżnych zabaw, coraz wdzięczniejsi Bogu, coraz bardziej nadsobą wzajem rozczuleni.5.Toteż prawdziwym dla nas ciosem był nowy rozkaz z Petersburga, który w końcu grudniaspadł na nas jak piorun, oznajmiając, że z powodu spalenia się miasta Symbirska, mamy byćprzeniesieni do Penzy".W czas się wybrano z tą łaską! W połowie września rozkaz byłby nasucieszył, ale teraz, kiedy już całe cztery miesiące przebyliśmy na miejscu, kiedy trzydzieścistopni mrozu trzaskało w powietrzu, zgryzliśmy się okrutnie.Jednak nie było wyboru;podobne rozkazy muszą być wypełniane w przeciągu dwudziestu czterech, a najdalejczterdziestu ośmiu godzin.Kupiliśmy co prędzej nową budę na saniach i w wilię Nowego Roku 1865 wyruszyliśmy,nieco już znużeni tym ciągłym prześladowaniem losu.Droga poszła dosyć spokojnie, ale wPenzie czekało nas nowe zmartwienie.Gubernator miejscowy, człowiek niegodziwy, tymniegodziwszy, że Polak, i niegdyś w Warszawie znany memu ojcu, drwiąc sobie z woliministra, nie pozwolił nam zamieszkać w Penzie, ale wysłał nas do powiatowego miasteczkaC z e m b a r u.Ta ostatnia podróż, chociaż stosunkowo niedaleka, okazała się najbardziej przerażającą zewszystkich.Za czwartą stacją chwyciła nas okropna zadymka; w kilka minut nie było jużznać żadnej drogi, nie mogliśmy ani wrócić, ani rozpoznać, gdzie mamy ruszać dalej, całepowietrze zakłębiło się gęstym jakby ściana śniegiem i przez piętnaście godzin błądziliśmy wchaosie białości, w bezdennych ciemnościach, zagrożeni to zmarznięciem, to stoczeniem sięw jary, to pożarciem przez wilki.Taka noc stanie za sto lat.36Dopiero nad ranem, dosłyszane z daleka dzwony, doprowadziły nas do jakiejś wiosczyny,skąd, po długich krążeniach, dotarliśmy na koniec do Czembaru.6.Ludność w Penzeńskiem składa się przeważnie z Mordwinów, którzy także są plemieniemfińskim.Kobiety ich ubierają się tak samo, jak Czuwaszki, z dodatkiem tylko grzywykońskiej, pomalowanej świetnie na kolor zielony, która z głowy im spada i całe plecy aż dokostek zakrywa, co wcale malowniczo wygląda.Czembar okazał się nieco dostatniejszy od Jadryna.Zamieszkaliśmy na facjatcedrewnianego dworku, w pokojach dość wygodnych, z wesołym widokiem.Kolonię wygnańców znalezliśmy bardzo liczną, złożoną przeważnie z Litwinów i Litwinek.Wiele tam poznaliśmy serdecznych i wykształconych osób, wiele mieliśmy odwiedzin izaprosin, jednak zawsze najsłodziej było nam we dwoje.Wiadoma to prawda, że nic tak duszludzkich nie łączy, jak przebyte razem cierpienia.Cóż dopiero, jeśli te dusze już złączonebyły najsilniejszym rodzinnym węzłem? Toteż i my, przebywszy razem tyleniebezpieczeństw, tyle przerażeń i zgryzot, staliśmy się jakby jedna dusza w dwóch istotach.Nie potrzebowaliśmy przemówić, ażeby się zrozumieć.Co rano, schodząc na śniadanie,biegliśmy ku sobie z tym okrzykiem radości:- Ach, cóż to za szczęście, że jeszcze żyjemy! %7łe jeszcze jesteśmy razem!Tak, co to było za szczęście! Czując, że jestem ojcu choć troszkę potrzebną, widząc, że mniepokochał jeszcze więcej niż dawniej, ubóstwiając go co dzień mocniej, wśród wszystkichnaszych trosk i zmartwień byłam tak bezgranicznie szczęśliwa, że nieraz myślałam sobie: Gdyby wieczność mogła być taką!Bo też mój ojciec posiadał dziwny d a r u s z c z ę ś 1 i w i a n i a.Choć nie znałamczłowieka, co by umiał równie głęboko czuć i cierpieć, nie spotkałam także drugiego, co bytak cudownie umiał nad swoim cierpieniem panować.W największych burzach i naj-przykrzejszych słotach życia, dusza jego zachowywała zawsze niezmąconą, lazurową p o g o-d ę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]