[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Krew trysnęła na nowo z przebitych dłoni ofiary; pięści, wielkie jak bochny chleba, zacisnęły się na łbach ćwieków, węzły muskułów jęły pracować na potężnych ramionach, a Conan wysunąwszy do przodu głowę splunął w twarz Konstancjusza.Ten zaśmiał się chłodno, otarł plwocinę z oblicza i zawrócił konia.- Myśl o mnie, gdy sępy będą szarpać twe żywe ciało - rzucił szyderczo przez ramię.- Wielce żarłoczne są pustynne ścierwojady; widziałem niegdyś, jak człowiek godzinami wisiał na krzyżu - z wyżartymi oczyma, bez uszu i z nagą czaszką - nim ostre dzioby przecięły w końcu nitkę żywota.Nie oglądając się więcej za siebie, Konstancjusz zaciął konia i pocwałował w stronę miasta - szczupły, sztywno osadzony w siodle, w połyskującej, wypolerowanej zbroi; jego krępi, brodaci wojownicy podążali obok; niewielki tuman wzbił się z wydeptanego szlaku, znacząc drogę ich przejazdu.Zmierzchało.Okolica sprawiała wrażenie wymarłej - jak okiem sięgnąć nie było widać żadnej żywej istoty - prócz wiszącego na krzyżu człowieka.Dla ukrzyżowanego kapitana Khauran, oddalony o milę niespełna mógł równie dobrze leżeć gdzieś w dalekim Khitaju lub istnieć w innym stuleciu.Szarpnięciem głowy strząsnął Conan pot z oczu i o-miótł przytępionym wzrokiem dobrze sobie znajomą okolicę.Po obu stronach miasta i poza nim rozciągały się żyzne łąki; w oddali, tam, gdzie rozścielała się szachownica poletek i winnic, pasło się spokojnie bydło.Na widnokręgu widać było wioski - z tej odległości podobne skupiskom krzewów; bliżej, na południowym wschodzie, srebrzysty poblask znaczył koryto rzeki, za którą nagle zaczynała się pustynia, ciągnąca się daleko, daleko - aż poza horyzont.Conan spoglądał na otaczające go przestrzenie, jak schwytany w potrzask jastrząb spogląda na niebo.Ogorzałe ciało Cymmeryjczyka lśniło w ostatnich promieniach zachodzącego słońca.Wstrząsnął nim dreszcz, gdy wzrok jego spoczął na połyskujących wieżach Khauranu - to miasto zdradziło go, uwikłało w terminy, przez które wisiał teraz na drewnianym krzyżu jak zając przybity włócznią do drzewa.Krwawa żądza zemsty odpędziła inne myśli.Przekleństwa jęły płynąć potokiem z ust Conana.Cały jego wszechświat skurczył się, zogniskował i zawarł w czterech żelaznych bretnalach powstrzymujących go od życia i wolności.Prężąc się jak stalowe liny, poczęły znów pracować potężne muskuły; pot wystąpił kroplami na poszarzałą skórę Cymmeryjczyka, gdy używając ramion jak dźwigni, próbował wyciągnąć z drewna długie ćwieki.Na próżno - wbite były głęboko.Spróbował tedy zedrzeć z nich dłonie; i nie przeszywająca, bezdenna męczarnia skłoniła go ostatecznie do zaniechania wysiłków - lecz ich bezskuteczność; łby bretnali grube były i szerokie - nie mógł ich przeciągnąć przez rany.Poczucie bezradności opanowało olbrzyma po raz pierwszy w życiu; zwisł nieruchomo, z głową spuszczoną na piersi.Trzepot skrzydeł zaskoczył go: ledwie zdążył poderwać głowę, by dojrzeć pierzasty cień spadający z nieba; mimowolnie opuszczając powieki rzucił głową w bok, a ostry dziób mierzący w oczy chybił i rozdarł mu policzek.Z jego ust wydarł się chrapliwy, desperacki krzyk, a sępy rozpierzchły się i umknęły, przerażone groźnym dźwiękiem.Nie odleciały daleko - znów zataczały szerokie kręgi wysoko nad głową ukrzyżowanego.Krew pociekła na usta Conana; odruchowo oblizał wargi i poczuwszy słony smak, splunął.Męczyło go dzikie pragnienie; minionej nocy opił się wina, a usta jego nie zaznały wody od świtu poprzedzającego bitwę na placu przed pałacem.A walka na śmierć i życie jest potęgującą pragnienie, wyciskającą słony pot harówką.Spoglądał na połyskującą w oddali rzekę wzrokiem, jakim człek strącony do piekieł wyziera poprzez ruszta diabelskiego pieca.Myślał o wartkich strumieniach, z których prądem walczył, pogrążony po ramiona w płynnym lazurze; przypominał sobie rogi pełne pieniącego się piwa, puchary musującego wina, beztrosko wychylane lub niedbale wylewane na podłogę karczmy.Zagryzł wargi, by nie zaskowyczeć z nieznośnej udręki jak torturowane zwierzę.Słońce tonęło - posępna, blednąca kula pogrążała się w ognistym morzu krwi.Na tle szkarłatnego obramowania horyzontu wieże miasta odcinały się ciemnymi sylwetami - nierealne jak piękny sen.Spojrzał w niebo - i ono barwiło się czerwienią; pojął, iż wycieńczenie omracza mu wzrok purpurowym welonem.Oblizał poczerniałe wargi i popatrzył przekrwionymi oczyma na odległą rzekę: i ona zdała się szkarłatna jak krew, zaś padające ze wschodu cienie czerniały jak heban [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • higrostat.htw.pl
  •