[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Czasami tylko wspomnienie o trzęsieniu ziemi mnie przerażało, ale wspomniawszy naOpatrzność, powierzałem się Jej z ufnością i odzyskiwałem spokój.W zimie dni powszednie schodziły mi na pracy, wieczory i święta na czytaniu biblii.Ach,ta nieoceniona księga była mi najlepszym towarzyszem i przyjacielem w samotności.Z niejczerpałem zdrój pociech w moim osamotnieniu.Skoro tylko zabłysły pierwsze promienie wiosennego słońca, wziąłem się do uprawy roli.Do radełek, zaopatrzonych w jarzma, pozaprzęgałem kozy.Z początku nie chciały ciągnąć,lecz pręt był wybornym profesorem i nauczył je posłuszeństwa.Za pomocą tego zaprzęguzorałem tak wielki kawał pola w tygodniu, że łopatą nie dokazałbym tego w dwóch miesią-cach.Podzieliwszy je na części, pozasiewałem pszenicą, grochem, żytem, jęczmieniem, awreszcie owsem, przeznaczając go dla kóz.Zasiew zawlokłem broną, zrobioną ze szpernali,na okręcie znalezionych.Na koniec zasadziłem kilka garści rodzynków, próbując, czy mi sięnie uda wyhodować winorośli.Po ukończeniu tych robót, zostało mi parę miesięcy czasu na inne zatrudnienia.Czymże się teraz zająłem? Jak sądzisz, kochany czytelniku? Oto budową łodzi. Czyż ci tak zle na wyspie zawołasz, wzruszając ramionami. Wszak masz wszystkiegodosyć: pyszne mieszkanie; pełną spiżarnię, broni i amunicji pod dostatkiem.Ileż razy do-świadczyłeś niestałości morza! Czyż znowu, podobnie jak niegdyś w Brazylii, chcesz popeł-nić szaleństwo? Nie lepiej zaczekać, aż ci Bóg ześle okręt na ratunek?85Wszystko to prawda, lecz mnie zdawało się inaczej.Sądziłem, że Opatrzność właśnie dla-tego zaopatrzyła mnie w różne przyrządy do zbudowania łodzi, ażebym się mógł wyratować zmego położenia.Wybrawszy drzewo, rosnące o kilka kroków od głębokiego strumienia, ściąłem je siekierą,a obrobiwszy zewnątrz toporem, zacząłem wypalać środek rozżarzonymi węglami.Kiedy jużzagłębienie zdawało mi się dostateczne, począłem je wyrównywać dłutem i siekierą, po czymzacząłem kopać rów, głęboki na półtora metra, a na dwa metry szeroki.Ale wtem zaskoczyły mnie żniwa.Zbiór w tym roku wypadł bardzo pomyślnie, zebrałemkilkanaście kóp zboża różnego, posługując się zamiast sierpa lub kosy, szablą.Pałasz krzywy,muzułmański, wyostrzyłem z przeciwnej strony na brusku, a przyczepiwszy do kija, używa-łem jak kosy.O ileż łatwiej mi było ścinać nim zboże, aniżeli wprzódy nożem.Zboże zwio-złem na lawetach od falkonetów i ułożywszy we dwa wielkie brogi, nakryłem strzechą.Całą zimę tegoroczną pracowałem nad wyrobieniem steru, wioseł i innych sprzętów dowyekwipowania czółna potrzebnych.Czytanie biblii urozmaicało mi tę smutną porę roku, azawsze wynalezć umiałem teksty, umacniające mnie w mym przedsięwzięciu.Na początku wiosny, dokończywszy kopania kanału, z wielkim trudem spuściłem statek nawodę.Nie jestem w stanie opisać radości, doznanej na widok czółna, lekko kołyszącego sięna wodzie.Zamierzyłem spróbować żeglugi do lądu stałego, gdzie niezawodnie uda mi sięnapotkać okręty europejskie, a gdyby się to nie powiodło, przynajmniej wyspę dookoła opły-nąć.W pośrodku łodzi umocowałem maszt niewielki i uczepiłem na nim spory żagiel, nabiałemżywności, wina, naczynia z wodą, cztery muszkiety i jeden falkonet, aby na przypadek spo-tkania dzikich mieć się czym bronić.Przykryłem część łodzi płótnem, chroniąc zapasy oddeszczu.Na koniec, umieściwszy w tyle jej parasol, wypłynąłem na morze dnia 14 stycznia1671 roku, zapominając w pośpiechu zupełnie o pieniądzach.Przed samym odjazdem pomodliłem się gorąco pod krzyżem, albowiem mogłem już wcalenie powrócić na wyspę.Na tę myśl łzy zakręciły mi się w oczach, i znowu padłem na kolana,dziękując Wszechmocnemu Stwórcy za dziewięcioletni przytułek i tyle różnych dobro-dziejstw, jakie z Jego łaski otrzymałem.Wiatr, wydawszy lekko żagiel, z łatwością zaczął popędzać statek.Wybrzeże, od któregoodbiłem, usiane było mnóstwem skał podwodnych, wypadało więc żeglować ostrożnie, ażebyna początku zaraz nie ulec rozbiciu.Musiałem znacznie nałożyć drogi, ażeby się wydobyćspośród tych raf i haków.Poza pasmem skał widać było na morzu silny prąd, co mię wcale nie cieszyło, gdyż po-rwany nim, mogłem zboczyć z obranego kierunku i dostać się na otwarte morze, gdzie mnieczekała oczywista zguba w wątłym i licho zaopatrzonym statku.Cokolwiek bliżej lądu znajdowała się wielka ławica piasku, postanowiłem zatem płynąćszerokim kanałem, oddzielającym ją od wyspy.Morze, wyjąwszy prądu, było dosyć ciche,lubo mnie niepokoił wietrzyk, w kierunku prądu wiejący.Pomimo to zaufany w mych wiadomościach żeglarskich, rozwinąłem żagiel i polecając sięBogu, wyruszyłem na morze.Zaledwie jednak czółno dosięgło wschodniego krańca ławicy,kiedy prąd porwał je z taką gwałtownością, ze mimo wszelkich wysileń nie zdołałem więcejnic zrobić, jak tylko utrzymywać się na brzegu prądu i tym sposobem zmniejszyć szybkośćpływu.Na próżno zarzucałem kotwicę, nie dosięgła dna.Nadaremnie starałem się lawirować,siła prądu przewyższała moc wiatru, a robienie z całej siły wiosłem było tylko dziecinnąigraszką.Chociażby nawet morze nie zatopiło czółna, to żywności nie wystarczy na długo, a któżwie, dokąd będę zmuszony tułać się na przestworzu morskim.W niezmiernej trwodze i żalu zwróciłem oczy ku mojej ukochanej wyspie.86 O, ty droga pustynio, zawołałem w rozpaczy, czyż już cię nigdy nie zobaczę! O, jeżeli miBóg pozwoli dostać się na twe lube wybrzeża, nigdy, nigdy cię więcej nie opuszczę! Z nie-zmiernym wysileniem robiłem wiosłami w kierunku ławicy, ale byłem już przeszło pięć milmorskich od lądu i wyspa coraz bardziej minęła mi z oczu.Gdyby nagle niebo się zachmu-rzyło, niezawodnie zgubiłbym do niej drogę.Pogoda wprawdzie była piękna, ale wzgórzawyspy, niby czarny obłoczek, rysowały się już tylko z dala na widnokręgu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]