[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wallie otarł pot z czoła.Słońce odbijało się od wody i ciemnych kamieni.Powietrze było nieruchome i duszne.Szafir znajdował się już bardzo blisko miejsca, do którego niedawno cumował.Kłótnie ustały, podobnie jak próby uwolnienia kotwicy.Dwaj mężczyźni wywieszali odbijacze, ale reszta załogi gdzieś zniknęła.Jja, Ybcini, Krówka i Honakura dotarli na pomost.Statek łagodnie przybił do molo.Wallie już czekał przy pa­chołku, ale nikt nie rzucił mu liny.Nie wysunięto trapu.Siódmy wskoczył na stos drewna.- Zapomnieliście czegoś? - spytał uprzejmie.Przez chwilę trwał pojedynek na spojrzenia.Wzdłuż burty, w pewnych odstępach od siebie, stało pięciu marynarzy goto­wych do odparcia ataku.Ręce mieli opuszczone, tak że nie było widać, czy są uzbrojeni.Wallie widział tylko nagie brązowe torsy i gniewne twarze.Przyszło mu na myśl skojarzenie z drużyną zapaśników.Mężczyzna stojący pośrodku wyglądał na kapitana.Trzy znaki na czole świadczyły o jego randze i zawodzie.Był młody, dobrze zbudowany, o rudawych włosach - nie tak czerwonych jak u Nnanjiego - i skórze spalonej na ciemny mahoń.Oczy miał zmrużone, duże białe zęby obnażył w grymasie wściekłości.Ledwo nad sobą panował.Sprawiał wrażenie człowieka przyzwyczajonego do stawiania na swoim i niebezpiecznego.Wallie zasalutował.- Czego chcesz, szermierzu? - warknął kapitan.- Pozwolenia na zaokrętowanie się, żeglarzu.- Po co?- Szukam środka transportu dla siebie i swoich towarzyszy.- To statek rodzinny.Nie mamy miejsca dla pasażerów.- Chętnie zapłacę rozsądną cenę.- Pieniądze nie powiększą statku.- Więc wysadźcie Jonaszów na brzeg.Twarz mężczyzny pociemniała pod opalenizną, choć bycie Jonaszem nikomu nie przynosiło ujmy.- Co, do diabła, masz na myśli, szermierzu?Wallie milczał przez chwilę, żeby zapanować nad sobą; użycie nazwy rzemiosła przy zwracaniu się do wyższego rangą było obraźliwe.Jednocześnie walczył z pokusą, żeby odwrócić się i spojrzeć na urwisko, czy nie nadjeżdżają czarnoksiężnicy.Po­pełniłby błąd taktyczny w trudnych negocjacjach.Mógł tylko mieć nadzieję, że Nnanji czuwa i w razie potrzeby da mu znak.- Jeśli nie macie Jonaszów na pokładzie, może sprowadzono was tutaj, żebyście paru zabrali?Tomiyano - bo to zapewne był on - uderzył pięściami w reling i spojrzał ze złością na obwisłe żagle.- To nie ma sensu.Pozwól mi wejść na pokład, żeglarzu.Oddam j ci salut i będziemy mogli porozmawiać w cywilizowany sposób.Kapitan nie zareagował.Dwaj mężczyźni przez chwilę mierzyli się wzrokiem.W końcu żeglarz warknął:- Jestem Tomiyano, żeglarz trzeciej rangi, kapitan Szafira.Wyrzucił z siebie resztę pozdrowienia, niedbale wykonując rytualne gesty.Był to kulturalny odpowiednik splunięcia wrogowi pod nogi.Wallie zbył nieuprzejmość milczeniem i sięgnął po miecz.- Jestem Shonsu, szermierz siódmej rangi, orędownik Bogini i.- Kto?- Orędownik.To Jej miecz, kapitanie.Dał mi go bóg.Widzisz szafir? Na mojej zapince jest drugi, również od boga.Wykonuję misję dla Najwyższej.Potrzebuję środka transportu, a twój statek sprowadziła tutaj Ręka Bogini.- Pierwsi za dużo gadają - wybuchnął Tomiyano.- Chłopak kłamał?- Nie.Katanji zakaszlał głośno.Wallie obejrzał się mimo woli.Na szczycie wzgórza stało pięciu mężczyzn w kapturach.Tomiyano też ich dostrzegł.Uśmiechnął się z satysfakcją.- Uciekasz przed kimś, szermierzu?- Tak, żeglarzu.Przed czarnoksiężnikami.- Czarnoksiężnikami? Tak blisko Rzeki? Ha!Wallie zerknął na członków załogi.Wszyscy mieli marsowe i miny.Może się wahali, ale najpierw Siódmy musiał przekonać kapitana.Obejrzał się ponownie.Jeźdźcy ruszyli ku najłatwiejszemu zejściu z urwiska.Nnanji był bledszy niż zwykle, lecz nie j ze strachu przed czarnoksiężnikami, tylko z gniewu na bezczelne- ; go żeglarza.Czyżby Bogini poddawała ich kolejnej próbie? Zostało bardzo niewiele czasu na negocjacje.- Zapędzono cię w pułapkę, szermierzu! - rzucił Tomiyano S szyderczo.- Uciekasz.- Niezupełnie - odparł Wallie, z trudem panując nad głosem.- Rok temu czarnoksiężnicy zabili w Ov czterdziestu szermierzy.- Szkoda, nie me zabili trzy razy więcej,- A Matarro Pierwszy? Ratuj choć jego! Odpłyń szybko, kapitaniePrzypomnienie bezsilności pozbawiło żeglarza mowy.Statek był unieruchomiony, a on nic nie mógł na to poradzić.- Czarnoksiężnicy wezwą demony ognia, kapitanie.Wolałbyś, żeby trzymały się z daleka od Szafira, prawda?Tomiyano omal nie zazgrzytał zębami.Spojrzał na Rzekę.Przy molo woda była gładka jak szkło.Dalej marszczył ją wiatr.- Jeśli wpuszczę ciebie i twoją zbieraninę na pokład, czarnoksiężnicy ruszą za nami.- Zabierz nas, a będziesz mógł odpłynąć.Lekceważysz Jej wolę, nie moją.Nie ja ciebie tu ściągnąłem.- Nie!Tomiyano znalazł lepsze rozwiązanie.Martwi nie podróżują.s W jego dłoni pojawił się nóż.Po sposobie, w jaki żeglarz go trzymał, Wallie od razu się zorientował, że kapitan potrafi tą bronią rzucać.Nagle poczuł się śmiertelny i bezradny.Stał za daleko, żeby użyć miecza.- Żaden cholerny szczur lądowy nie postawi nogi na moim statku! Przysiągłem w Yok, że.- Milcz! - usłyszeli czyjś głos.Kapitan opuścił ramię i spiorunował wzrokiem osobę, która stanęła w drzwiach nadbudówki.Wallie zerknął przez ramię w stronę lądu.Czarnoksiężników zasłoniły drzewa, ale na pewno znajdowali się już blisko.Popatrzył na Rzekę.Pas spokojnej wody przy brzegu był coraz węższy.Zrywał się wiatr.Do odpłynięcia Szafira zostały minuty [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • higrostat.htw.pl
  •