[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Niewiele pamiętałem pozatym, choć już znacznie więcej niż wtedy, gdy samotnie zmagałemsię z lękiem w umywalni - jakieś oderwane obrazy i dzwięki, koro-ny drzew w ostrym słońcu, miękki, mrowiący się pod palcami pod-szyt - ale cokolwiek było w tym śnie, było przesiąknięte zapachemzbutwiałych, rozkładających się liści.Nienawidziłem tego zapa-chu, czy może nienawidziłem czegoś, co ten zapach za sobą cią-gnęło, a co wciąż pozostawało niedostępne moim zmysłom, ukry-te za krawędzią jawy.Szliśmy jakiś czas w ciszy, nie widząc nawet pleców swych po-przedników.Potem, za którymś zakrętem, idący za porucznikiemrozprowadzający zamigotał na jego polecenie latarką, z ciemnościprzed nami odpowiedziało mu identyczne, zielone światło i chwilępózniej zatrzymaliśmy się przed posterunkiem II.Dwójka podcho-rążych, idących za Rambo, kapralem i Gorgiem, skierowała się kubudce, stojący przy niej żołnierz dołączył do naszej kolumny i ru-szyliśmy dalej.%7ładnego słowa.Trójka.To samo.Plaża.Czwórka.Nie docenialiśmy wtedy faktu, że Gorg podczas swych krótkich inerwowych rządów na wartowni pomyślał o obsadzeniu opuszczo- 46nych posterunków Chlaptuska i Oćca.-O w duszę! - odezwał się nagle ktoś, chwilę potem, jakzmienili-śmy wartownika na czwórce i skręciliśmy z plaży zpowrotem po-między drzewa.Trudno mi powiedzieć, czy więcej byłow tym gło-sie zaciekawienia, czy lęku.Poczułem, że nasi poprzednicy zatrzy-mują się, choć nie było komendy.Stanąłem i ja.-Tam! Jak rany, zoba.Jakieś czterdzieści metrów od nas długi, przerobiony z jakiejśponiemieckiej stodoły magazyn, dochodził prawie do ścieżki.Umieszczona nad jego wejściem jarzeniówka rzucała nieco światłatakże za ogrodzenie.W tym świetle mogliśmy zobaczyć,jak leśny podszyt unosi się i faluje.Wyglądało to, jak gdyby bu-szował pod nią kret.Kret wielkości małego cielaka, zdolny usypaćkopiec wysoki prawie na pół metra.- No co jest, mać?! - przypomniał o sobie Rambo.- Kupy błotanie widzieli?! Ruszać, do cholery!Ruszyliśmy.Trzydzieści metrów, dwadzieścia.Zanim dotarliśmyniemal do samej latarni, kopiec zaczął się już rozpływać.Ale z bli-ska widać było wyraznie, że wszędzie dookoła niego ziemia mro-wiła się i drżała, nieznacznie, lecz wyraznie poruszając podszytem.Patrzyliśmy na to w milczeniu, z trudem ciągnąc za sobą zesztyw-niałe nagle nogi.Ale nikt poza mną nie poczuł wtedy wionącego odporuszającej się ziemi trupiego odoru.Widocznie także i na to mojesny i wizje wyczuliły mnie daleko bardziej od pozostałych.Stęchławoń uderzyła mnie w nozdrza, przyprawiając o nagłą falę mdłości.Słodkawy, nieopisanie obrzydliwy smród rozkładu.%7łołądek w jed-nej chwili skurczył się w twardą, ciężką kulę, usta wypełnił wraz znapływającą śliną obrzydliwy posmak.Pomimo zimna listopado-wej nocy nagle zrobiło mi się gorąco, zabrakło tchu.Przez chwilęmyślałem wręcz, że stracę przytomność - walcząc rozpaczliwie, byutrzymać się na nogach, nie zauważyłem zakrętu i omal nie wpa-kowałem się w krzaki.Ocalił mnie silne szarpnięcie za ramię.Słoniu.Wybełkotałem coś 47w odpowiedzi na jego pytanie, rozpinając najwyższy guzik bechat-ki.Trupi odór zniknął równie nagle, jak się pojawił.Oddychałemciężko zimnym, przesyconym wilgocią powietrzem.Skrawek światła zniknął za drzewami i znowu szliśmy w abso-lutnej ciemności, zimnej i oślizłej.Nie widziałem nic, ale nie mo-głem oprzeć się wrażeniu, że wszędzie dookoła nas ziemia uno-si się i opada, jakby tuż pod warstwą mokrych liści, rozgarnianąco chwila naszymi butami, roiły się całe armie podziemnych stwo-rzeń.I gdy tak szliśmy, ciemność, gęsta od odoru rozkładu i niewi-dzialnych robaków przywołała do mojej pamięci kolejne obrazy znocnego koszmaru.Ciemny całun, spowijający okropną wizję pękłw jednej chwili i nagle jaskrawo uświadomiłem sobie, czym był tensen, z którym zmagałem się nocą w pustej umywalni.Zrozumiałem, że był on wezwaniem.4.Krwawy lasRambo o mało nie ustawił nas na szóstce.Dopiero po chwili zo-rientował się, że po drodze jakimś cudem wyminęliśmy jeden po-sterunek.Powstrzymał ruchem ręki wartownika, który już kwapiłsię dołączyć do swoich kolegów na końcu naszej kolumny, i pochwili namysłu zaczął prowadzić nas z powrotem.Ja i Słoniu szliśmy wtedy na czele, tuż za naszym rozprowadza-jącym i Gorgiem.Po kilku minutach w zupełnej ciemności, kiedyoczy przyzwyczaiły się do niej, na szóstce wydawało się być sto-sunkowo jasno, biło tu światło od dośćodległych wprawdzie, ale nie zasłoniętych drzewami magazy-nów.Pamiętam doskonale wysiłek na twarzy Rambo, by nie oka-zać zdumienia.Gorg obejrzał się na nas, w jego oczach błysnęłaprzez chwilę złośliwa satysfakcja, i jeszcze coś, coś podłego i nie-nawistnego - tak przynajmniej to wtedy odebrałem.Znowu minęliśmy miejsce, gdzie poblask jarzeniówki oświetlałporuszającą się niespokojnie ziemię, znowu stanęliśmy na czwór-ce, wykręciliśmy i przebyliśmy tę drogę jeszcze raz.Za każdym ra-zem szybciej.Gorg nawet nie próbował ukryć krzywiącegomu twarz drwiącego uśmiechu.-No, szeregowy - porucznik nie wytrzymał drwiny w jegowyrazietwarzy.- Dlaczego mi o tym nie zameldowano?-A uwierzyłby pan? - odparł Gorg, znowu niezgodnie zregulami-nem, ale tym razem nie pobudziło to przeciwdziałaniazaaferowane-go niezwykłością sytuacji Rambo. 49Gdyby Gorg na tym poprzestał, osiągnąłby znaczną przewagę wmilczącym pojedynku z porucznikiem.Ale on też sięgnął już tejnocy granic swej wytrzymałości.-A co sobie myślicie! - wybuchnął nagle.Odszedł parę krokówiodwrócił się tak, by móc zwracać się jednocześnie i do nas, ido Rambo i, jakby szukając w nim świadka, do wciąż tkwiącegona posterunku żołnierza z jego warty
[ Pobierz całość w formacie PDF ]