[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nazgule z wrzaskiem odleciały na wschód, bo wódz ich nie przybył jeszcze, żebysię zmierzyć z białym ogniem swego wroga.Bandy Morgulu, zaprzątnięte wal-ką, zaskoczone znienacka, rozpierzchły się jak iskry rozniesione przez wichurę.Oddziały Gondorczyków wiwatując głośno rzuciły się z kolei w pościg za nimi.Zwierzyna przeobraziła się w myśliwych.Odwrót zamienił się w krwawe zwycię-stwo.Trupy orków i ludzi zasłały pole, nad którym z porzuconych żagwi wiły sięsłupy cuchnącego dymu.Jezdzcy z księciem na czele gnali za pierzchającym nie-przyjacielem.Denethor jednak nie pozwolił im zapędzić się daleko.Wprawdzienapaść była na razie powstrzymana i odparta, lecz od wschody ciągnęły nowe i po-tężne siły.Raz jeszcze zagrała trąbka, tym razem wzywając do powrotu.JezdzcyGondoru wstrzymali konie.Za ich osłoną oddziały ze straconych pogranicznychplacówek sformowały szeregi.Teraz maszerowali w stronę grodu pewnym kro-kiem.Dosięgli Bramy i przeszli przez nią dumnie.Z dumą też patrzyli na nich85 ludzie z grodu, sławiąc ich męstwo okrzykami, lecz serca ściskał smutek.Szeregibowiem powracających były bardzo przerzedzone.Faramir stracił jedną trzeciąswego wojska.I gdzież był Faramir?Przybył ostatni.Wszyscy jego żołnierze już się znalezli za Bramą.Nadjechaliteż konni, a na końcu pod błękitną chorągwią książę Dol Amrothu; obejmowałprzed sobą na siodle ciało swego krewniaka, Faramira, syna Denethora, zebranez pobojowiska. Faramir! Faramir!  z płaczem wołali zgromadzeni na ulicach ludzie.Niemógł im odpowiedzieć.Tłum odprowadzał go krętymi drogami aż pod Wieżę,dom jego ojca.W momencie kiedy Nazgule rozpierzchły się przed Białym Jezdz-cem, mordercza strzała z góry dosięgła Faramira, który właśnie staczał pojedynekz olbrzymim jezdzcem Haradu.Syn Denethora padł na ziemię.Tylko szarża kon-nicy Dol Amrothu ocaliła go od dzikich południowców, którzy niechybnie dobili-by rannego.Książę Imrahil wniósł Faramira do Białej Wieży. Syn twój wrócił, Denethorze  oznajmił. Dokonał czynów godnychbohatera.I opowiedział o wszystkim, co na własne oczy widział.Denethor wstał, spoj-rzał w twarz swego syna i nie wyrzekł ani słowa.Wreszcie kazał złożyć Faramirana posłaniu w swojej komnacie i odprawił wszystkich.Sam zaś udał się do tajem-nej izby pod szczytem Wieży; ktokolwiek w tym czasie podniósł wzrok ku górze,mógł obserwować nikłe światło błyszczące i mrugające przez chwilę w wąskichoknach, a potem rozbłysk i ciemność.Kiedy Denethor zeszedł i usiadł milczącprzy wezgłowiu Faramira, poszarzała twarz ojca zdawała się wyrazniej naznaczo-na piętnem śmierci niż twarz syna.Miasto było teraz oblężone, zamknięte w pierścieniu wrogich wojsk.Ze-wnętrzne szańce pękły.Cały Pelennor znalazł się w ręku napastnika.Ostatniewieści, jakie dotarły spoza murów, przynieśli przed zamknięciem Bramy ucieki-nierzy, którzy przybyli drogą z północy.Była to garstka żołnierzy ocalałych z po-gromu placówki, strzegącej miejsca, gdzie szlaki z Anorien i Rohanu wychodziłyna przedpola grodu.Prowadził ich Ingold, ten sam, który ledwie pięć dni temu,gdy jeszcze słońce świeciło i ranek darzył nadzieją, przepuścił przez zewnętrznąBramę Gandalfa i Pippina. O Rohirrimach ani słychu  powiedział. Teraz już nie można ich ocze-kiwać.A nawet gdyby przybyli, na nic to się już nie zda.Wyprzedziło ich innewojsko, które, jak nam mówiono, przeprawiło się przez rzekę koło Kair Andros.Potężna armia, są w niej pułki orków z godłem Oka, a prócz nich zastępy ludzinie znanego dotychczas plemienia.Niewysocy, ale krzepcy i okrutni, brody nosząjak krasnoludy i uzbrojeni są w ciężkie topory.Przybyli pono z jakiegoś dzikiegokraju daleko na Wschodzie.Ci panują nad szlakami północnymi, a wielu przeszło86 też do Anorien.Rohirrimowie nie mogą przybyć.Zamknięto Bramę.Przez całą noc strażnicy na murach słyszeli, jak na polachmrowią się nieprzyjacielskie wojska, paląc zboża i drzewa, nie szczędząc nikogo,żywych ani umarłych.W ciemnościach trudno było odgadnąć, ilu napastnikówjuż przeprawiło się na ten brzeg Anduiny, lecz rankiem, a raczej w bledszej niecopomroce za dnia, przekonano się, że strach nocny niewiele wyolbrzymił groznąprawdę.Na równinie aż czarno było od maszerujących oddziałów, a jak wzrokiemsięgnąć otaczało miasto mrowie czarnych lub ciemnoczerwonych namiotów, nibypotworne grzyby, co wyrosły w ciągu jednej nocy na polach.Pracowici jak mrówki orkowie krzątali się, kopali w olbrzymim kręgu głę-bokie rowy, na strzał z łuku odległe od murów grodu; gdy rowy były gotowe,zapalono w nich ognie, nie wiadomo jaką sztuką czy diabelskim czarem, bo niegromadzono ani nie dorzucano drew czy też innego paliwa.Przez cały dzień nieustawała robota, a ludzie z Minas Tirith przyglądali się jej bezsilnie, nie mogącw niczym przeszkodzić.Kiedy wszystkie rowy osiągnęły wyznaczoną długość,nadjechały ogromne kryte wozy.Wkrótce nowe oddziały nieprzyjacielskie zaczę-ły się spiesznie krzątać ustawiając pod osłoną okopów wielkie machiny do mio-tania pocisków.W grodzie nie było machin równie potężnych, zdolnych sięgnąćpociskiem tak daleko i zahamować złowrogie przygotowania.Z początku ludzie śmieli się i nie bardzo bali się tych dziwnych wynalazków.Główny bowiem mur twierdzy był wysoki i gruby na podziw, zbudowany jesz-cze za dawnych czasów, nim ludzie z Numenoru zatracili na wygnaniu pierwotneswoje siły i umiejętności.Zewnętrzna ściana, twarda i czarna jak Wieża Orthanku,mogła się oprzeć stali i płomieniom; żeby ją rozbić trzeba by wstrząsnąć chybafundamentem ziemi, na której stała. Nie!  mówili Gondorczycy. Nawet gdyby Bezimienny we własnejosobie przyszedł tu, nie wdarłby się przez nasze mury, póki my żyjemy.Ten i ów jednak odpowiadał: Póki my żyjemy? A czy pożyjemy długo? Nieprzyjaciel rozporządza bro-nią, która już niejedną najpotężniejszą twierdzę przywiodła do upadku, odkądświat istnieje: głód.Wszystkie drogi odcięte.Rohan nie przyjdzie z odsieczą.Machiny nie trwoniły jednak pocisków na niezwyciężoną ścianę.Atakiem nanajwiększego wroga Władcy Mordoru nie kierował przecież prosty zbój ani teżdziki ork, lecz umysł mądry w swej złośliwości.Gdy wśród wielu okrzyków,skrzypienia lin i bloków ustawiono wreszcie potężne katapulty, zaczęły one za-raz miotać kule bardzo wysoko, tak że przelatywały tuż nad blankami i spadałyz hukiem na pierwszy krąg grodu; wiele z nich dzięki jakiemuś tajemnemu wyna-lazkowi wybuchało ogniem jeszcze przed upadkiem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • higrostat.htw.pl
  •