[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Rozglądał się w ciemności, pewien, że jego uszy z miejsca wychwycą każdy dźwięk, który zabrzmi obco pośród lasu i pól.Jednakże nic nie wskazywało na to, że Rosjanin znajduje się w pobliżu.Czyżby biegł drogą, żeby oszczędzić na czasie? Jeśli tak, była to bardzo ryzykowna decyzja, chyba że taktyka, którą obrał, łatwiej dawała się realizować na płaskim terenie.Cała okolica roiła się od Korsykan; uzbrojeni w strzelby lub pistolety, a także noże i maczety, chodzili parami i w grupkach liczących od trzech do sześciu osób, świecąc wkoło latarkami, których krzyżujące się snopy światła z daleka przypominały lasery.Scofield skierował się na zachód, ku wyżej położonym terenom; światła pomagały mu omijać szalejących Korsykan, informowały go, kiedy się zatrzymać, a kiedy przyśpieszyć.Zamierzał przebiec między dwoma zbliżającymi się grupkami tubylców, kiedy nagle usłyszał cichy skowyt i zobaczył wielkie, wpatrzone w siebie oczy porośniętego gęstą sierścią psa.Już sięgał po nóż, żeby poderżnąć bestii gardło, gdy raptem zdał sobie sprawę, że jest to zwykły pies pasterski, którego zapach ludzki bynajmniej nie interesuje.Odetchnął z ulgą i podrapał psa za uchem, po czym, schylając się nisko, aby uniknąć światła, które wystrzeliło zza drzew, ruszył pędem pod górę.Po chwili dojrzał sporych rozmiarów głaz, który sterczał z ziemi; ukrył się za nim, a potem wolno wystawił głowę, gotów rzucić się do ucieczki, gdyby go dostrzeżono.Popatrzył w dół na zbocze.Jedynie po światłach rozpraszających mrok mógł się zorientować, gdzie są poszczególne grupki tropicieli.W oddali widział prosty, drewniany zajazd, do którego wstąpił przed laty na piwo.Przed zajazdem ciągnęła się ubita droga; szedł nią zaledwie kilka godzin temu, kierując się w stronę wzgórz.Sto metrów dalej znajdowała się szersza kręta droga łącząca wzgórza z Porto-Vecchio.Korsykanie kręcili się dosłownie wszędzie.Co rusz słyszał szczekanie psów, gniewne glosy nawołujących się mężczyzn, a nawet świst maczet tnących wysokie zarośla; najbardziej niesamowite było jednak to, że widział tylko błyski latarek, żadnych natomiast sylwetek, zupełnie jakby miał przed sobą nie ludzi, lecz niewidoczne kukiełki tańczące w mroku na świetlistych sznurkach.Nagle ujrzał inne błyski, bardziej pomarańczowe.Ogień! W oddali, na prawo od drogi prowadzącej do Porto-Vecchio, wystrzeliły wysoko w górę płomienie.Taleniekow wzniecił pożar, żeby wywołać zamieszanie, odwrócić od siebie uwagę pogoni.I odniósł zamierzony skutek.Rozległy się krzyki, a światła latarek zaczęły się szybko przemieszczać w stronę drogi; Korsykanie biegli zobaczyć, co się dzieje.Scofield pozostał na miejscu, zastanawiając się - chłodno, rzeczowo - w jaki sposób Rosjanin zamierza wykorzystać zamieszanie.Jaki będzie jego następny krok? Jakiego fortelu użyje, by schwytać wroga?Trzy minuty później poznał odpowiedź na pierwsze pytanie.Jakieś czterysta metrów w lewo od drogi do Porto-Vecchio wystrzeliły w niebo jeszcze większe płomienie.Zamęt nasilił się i Korsykanie rozdzielili się na dwie grupy.Zamiast ścigać Rosjanina, musieli gasić pożary, gdyż ogień na tak suchym terenie rozprzestrzeniał się błyskawicznie.Wreszcie Bray dojrzał kukiełki; ich świetliste sznurki zlewały się z blaskiem płomieni.Nagle pojawił się kolejny błysk; tym razem z ziemi strzeliła w górę kula żółtego ognia, zupełnie jakby zrzucono na las napalm.Płomienie buchnęły trzysta, czterysta metrów na lewo od miejsca, gdzie szalał wcześniej wzniecony pożar.Zapanował kompletny chaos, równie groźny co sama pożoga i równie trudny do stłumienia.Taleniekow odniósł sukces; nawet gdyby nie udało mu się teraz nikogo schwytać, to przynajmniej mógł oddalić się bez obaw.Ale jeśli Rosjanin ma tyle samo rozumu w głowie co siły w nogach, pomyślał Bray, na pewno wkrótce dorwie jakiegoś Korsykanina.Wysunął się skulony zza głazu i ruszył w dół zbocza, pochylony tak nisko, że rękami niemal dotykał ziemi.Wtem dostrzegł na drodze światełko.Krótki, nieduży błysk, jakby ktoś zapalił i zgasił zapałkę.Co to było? Po chwili Bray zrozumiał: zobaczył światło latarki, które pojawiło się po prawej, a za nim dwa następne.Trzy jasne snopy zbiegły się w miejscu, gdzie zaledwie kilka sekund temu błysnęła zapałka; potem rozdzieliły się i zaczęły wędrować wolno zboczem wzgórza, u którego stóp biegła droga.Wiedział już, na czym polega dalsza taktyka Rosjanina.Przed czteroma dniami zapalił zapałkę, żeby ostrzec Braya przed pułapka; teraz zrobił to samo, żeby wciągnąć w zasadzkę któregoś z tubylców.Wprowadził chaos i całkiem sparaliżował pogoń; teraz chciał podzielić ostatnią grupkę i złapać jednego z tropicieli.Realizował końcowy etap swojego planu.Bray wyciągnął pistolet z pochwy pod marynarką, po czym wyjął z kieszeni tłumik i nasadził go.Odbezpieczył broń i zaczął biec skosem w lewo po zboczu, tuż poniżej szczytu wzgórza.Gdzieś w pobliżu, albo na pastwisku, albo w lesie, Rosjanin zastawi pułapkę.Jeśli Bray odgadnie w którym miejscu, wówczas zdoła mu pomóc, eliminując z gry jednego z trójki ścigających.Albo lepiej, biorąc go żywcem.Z dwóch Korsykan uda im się wydusić więcej niż z jednego.Biegł schylony, co pewien czas przypadając do ziemi, ale ani na chwilę nie spuszczał z oczu snopów światła przesuwających się w dole.Każdy z trzech tropicieli sprawdzał inną część zbocza, gotów nacisnąć na spust, gdy tylko ujrzy człowieka, którego ściga.Broń połyskiwała w poświacie latarek.Scofield przystanął.Coś było nie tak.Latarka znajdująca się mniej więcej dwieście metrów niżej i na prawo kołysała się podejrzanie szybko, a padający z niej snop światła na niczym się nie zatrzymywał.I nie było żadnego błysku metalu, nawet najmniejszego, mimo że broń pozostałych dwóch mężczyzn połyskiwała w mroku
[ Pobierz całość w formacie PDF ]