[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mu się w oczy, była zielona walizka z wymalowanymi na niej inicjałami L,C.Radość wybuchła w nim jak płomień.Podniósł kamyk.Odłamki rozbitej szyby posypały się na podłogę.W następnej chwili był już wewnątrz pokoju.Otworzył zieloną walizkę i oto już wdychał zapach perfum Leniny, napełniając płuca samą jej istotą.Serce waliło mu jak oszalałe; przez chwilę omal nie zemdlał.Potem pochylony nad tym drogocennym pudłem dotykał, podnosił do światła, badał.Zamki błyskawiczne zapasowych szortów Leniny ze sztucznego aksamitu były najpierw zagadką, potem, po rozwiązaniu jej rozkoszną zabawą.Zzyg, zzyg, potem znowu zzzyg i jeszcze raz zzzyg; był oczarowany.Zielone pantofelki to najpiękniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widział.Rozwinął dessous, zarumienił się i szybko odłożył je na bok; ucałował natomiast perfumowaną chusteczkę ze sztucznego jedwabiu i owinął ją sobie niczym apaszkę wokół szyi.Otworzywszy jakieś pudełeczko, wzniecił wonny obłoczek.Dłonie pokryły się warstewką pudru.Pocierał nimi pierś, barki, nagie ramiona.Cudowne perfumy! Zamknął oczy; potarł policzek o swoje upudrowane ramię.Na policzku dotyk gładkiej skóry, w nozdrzach woń pachnącego piżmem pyłu - jej rzeczywista obecność.„Lenina”, szepnął, „Lenina!”Poderwał go jakiś odgłos; obejrzał się z miną winowajcy.Wepchnął całą swoją zdobycz do walizki i zatrzasnął wieko; po chwili nastawił uszu, rozejrzał się.Żadnego znaku życia, żadnego dźwięku.A jednak był pewien, że coś usłyszał - coś jakby westchnienie, jakby skrzyp deski.Podkradł się na palcach do drzwi i otwierając je ostrożnie stanął przed szerokim korytarzem.Po jego przeciwległej stronie były drugie drzwi, uchylone.Podszedł tam, pchnął je lekko, zajrzał.Na niskim łóżku, odrzuciwszy prześcieradło, odziana zapinaną na zamek różową jednoczęściową piżamę leżała Lenina, pogrążona w głębokim śnie i tak piękna w aureoli swych loków, tak delikatnie dziecięca ze swymi różowymi palcami u stóp i poważną uśpioną twarzą, tak ufna w bezradności bezwładnych rąk i nóg, że łzy napłynęły mu do oczu.Nieskończenie ostrożnie - bez potrzeby, gdyż chyba tylko wystrzał z pistoletu mógłby zawrócić Leninę przed oznaczoną porą z podróży w krainę somy - wszedł do pokoju, ukląkł na podłodze obok łóżka.Patrzył, składał ręce, poruszał wargami.„Jej oczy”, szepnął.Jej uczy, włosy, lica, chód, jej głos;Wręczasz mi je swą mową.Och! ta jej dłoń,Przy niej wszelka biel to atramentCo pisze naganę samemu sobie; przy niejNawet pierś łabędziątka jest szorstka.W pobliżu bzyknęła mucha; odpędził ją.„Muchy”, przypomniał sobie.Im wolno na białym cudzie dłoni JuliiSiadać i boską świętość kraść z jej ust,Co chociaż dziewiczo skromne, płoną,Nawet w zetknięciu własnych warg widząc grzech.Bardzo powoli, ostrożnym ruchem kogoś, kto chce pogłaskać płochliwego, a może i niebezpiecznego ptaka, wyciągnął przed siebie rękę.Zawisła tam drżąca, o cal od tych wiotkich palców, na samej granicy zetknięcia się dłoni.Czy się odważy? Czy ośmieli się swą niegodną dłonią zbezcześcić tę.Nie, nie odważy się.Ptak jest zbyt niebezpieczny.Ramię cofnęło się.Jakaż ona piękna! Jaka piękna!Nagle przyłapał się na myśli, że wystarczyłoby tylko chwycić za suwak zamka błyskawicznego u jej szyi i pociągnąć w dół.Zamknął oczy, poruszył głową niczym pies wytrząsający wodę z uszu.Wstrętne myśli! Zawstydził się sam siebie.Dziewiczo skromne.Dało się słyszeć jakieś brzęczenie.Znowu mucha chce kraść boską świętość? A może osa? Rozejrzał się, ale niczego nie dostrzegł Bzyczenie narastało i wiadomo już było, że dobiega zza przesłoniętych żaluzjami okien.Helikopter! Przerażony zerwał się na równe nogi i wybiegł do sąsiedniego pokoju, skoczył przez otwarte okno, a popędziwszy ścieżką pośród agaw, dopadł Bernarda Marksa w chwili, gdy ten wysiadał z helikoptera.ROZDZIAŁ DZIESIĄTYWskazówki wszystkich czterech tysięcy zegarów elektrycznych we wszystkich, w liczbie czterech tysięcy, pomieszczeniach Ośrodka w Bloomsbury wskazywały dwadzieścia siedem minut po drugiej.„Ten skrzętny ul”, jak lubił go nazywać dyrektor, był pogrążony w wirze pracy.Każdy miał co robić, wszystko biegło wedle przepisanego porządku.Pod szkiełkami mikroskopów, wymachując szaleńczo długimi ogonkami, plemniki wwiercały swoje główki w jaja; zapłodnione jaja rozrastały się, dzieliły lub - poddane procesowi Bokanowskiego - pączkowały rozpadając na całe kolonie oddzielnych embrionów.Z działu społecznego przeznaczenia windy z dudnieniem zjeżdżały do suteren, a tam, w purpurowym mroku, w duszącym upale, na wyściółce ze świńskiej otrzewnej, opite surogatem krwi i hormonami, płody rosły coraz większe i większe lub zatruwane karłowaciały w tępą epsilonowatość.Z cichym poszumem i klekotem ruchome statywy niedostrzegalnym ruchem pełzły tygodniami poprzez wieki powtórzonej Filogenezy, by wreszcie (w dziale wybutlacji) świeżo wydobyte z butli niemowlęta mogły wydać swój pierwszy wrzask przerażenia i zdumienia.W podziemiach pomrukiwały dynama, windy gnały w górę i w dół.Na wszystkich jedenastu piętrach żłobków była właśnie pora karmienia.Z tysiąca ośmiuset butelek tysiąc osiemset pieczołowicie zaetykietowanych niemowląt ssało równocześnie swą ćwiartkę pasteryzowanej wydzieliny zewnętrznej.Powyżej, na dziesięciu piętrach sypialni chłopcy i dziewczynki, na tyle jeszcze mali, że potrzebny im był popołudniowy sen, pracowali jak wszyscy inni, tyle że nie zdając sobie z tego sprawy, nieświadomie wysłuchując hipnopedycznych lekcji higieny i uspołecznienia, świadomości klasowej i dziecięcego seksu.Jeszcze wyżej znajdowały się sale zabaw, gdzie z powodu deszczowej pogody dziewięćset starszych dzieci bawiło się w budowanie z cegły i gliny, w „łapaj kapeć” i w grę miłosną.Bzzz! bzzz! huczał ul, pracowicie, wesoło.Radosne były dziewczęta śpiewające nad probówkami, przeznaczacze pogwizdywali przy pracy, a w dziale wybutlacji jakież wspaniale dowcipy krzyżowały się w powietrzu nad pustymi butlami! Jednakże twarz dyrektora wkraczającego z Henrykiem Fosterem do działu zapładniania była poważna, stężała surowością.- Przykład dla wszystkich - mówił.- I to w tym dziale, bo ma on największy w całym ośrodku procent pracowników z kast wyższych.Poleciłem mu spotkać się tu ze mną o wpół do trzeciej.- Pracuje bardzo dobrze - wtrącił z obłudną życzliwością Henryk.- Wiem.Dlatego tym bardziej zasługuje na surowe potraktowanie.Jego wysoki poziom intelektualny wymaga odpowiedzialności moralnej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]