[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Hal wstał i patrzył z niedowierzaniem, jak Melinda odsuwa kołdrę.- Melly.przecież nie możesz.- Nie bądź głuptasem - powiedziała, wystawiając nogi z łóżka.- Oczywiście, że mogę.- Wygładziła nocną koszulę i wstała.- Mój Boże - szepnął Hal.- Przenajświętszy Boże w niebiosach, patrzcie na nią.Melinda podeszła do Johna Coffeya.Brutal odsunął się na bok z zafascynowanym wyrazem twarzy.Przy pierwszym kroku lekko powłóczyła nogą - faworyzowała po prostu prawą kosztem lewej - lecz potem i to minęło.Przypomniałem sobie, jak Brutal wręczył Delacroix kolorową szpulkę.“Rzuć ją, chcę zobaczyć, jak biegnie”, powiedział.Pan Dzwoneczek utykał wtedy, ale nazajutrz, w noc, kiedy Del przeszedł Milę, nic mu nie dolegało.Melly wzięła Johna w ramiona i uściskała go.Coffey stał przez chwilę bez ruchu, pozwalając jej na to, a potem podniósł rękę i pogładził ją po głowie.Zrobił to z nieskończoną delikatnością.Jego twarz była ciągle szara.Sprawiał wrażenie ciężko chorego.Po chwili Melly odsunęła się, ale nie odrywała od niego wzroku.- Dziękuję - powiedziała.- Nie ma za co, proszę pani.Melly podeszła do Hala, który objął ją ramieniem.- Paul.To odezwał się Harry.Podniósł prawą dłoń i stukał palcem w tarczę zegarka.Zbliżała się trzecia.O wpół do piątej robiło się jasno.Jeśli chcieliśmy odwieźć Coffeya do Cold Mountain jeszcze przed brzaskiem, powinniśmy zaraz ruszać.A ja chciałem go odwieźć.Częściowo oczywiście dlatego, że im dłużej to trwało, tym mniejsze mieliśmy szansę na zrobienie tego niepostrzeżenie.Ale chciałem również, żeby czym prędzej znalazł się tam, gdzie mógłbym do niego bez problemów wezwać lekarza, gdyby okazało się to konieczne.Patrząc na niego, obawiałem się, że będzie to konieczne.Mooresowie siedzieli na skraju łóżka, obejmując się ramionami.Chciałem poprosić Hala, żeby wyszedł ze mną do salonu na słówko, potem jednak zdałem sobie sprawę, że nie ruszy się teraz z miejsca, choćbym zaklinał go na wszystkie świętości.Być może zdołałby oderwać od niej na kilka sekund oczy, ale dopiero po wschodzie słońca, nie teraz.- Musimy już jechać, Hal - powiedziałem.Nie patrząc na mnie, pokiwał głową.Badał wzrokiem rumieńce na jej policzkach, naturalny owal jej warg, czarne nitki, które pojawiły się w jej włosach.- W ogóle nas tu nie było, Hal.- Co.?- W ogóle nas tu nie było - powtórzyłem.- Porozmawiamy później, lecz teraz nie musisz wiedzieć nic więcej.W ogóle nas tu nie było.- Dobrze, w porządku.- Spojrzał na mnie, co nie przyszło mu łatwo.- Wyprowadziliście go z bloku.Dacie radę wprowadzić go z powrotem?- Chyba tak.Ale musimy już jechać.- Skąd wiedziałeś, że on potrafi to zrobić? - zapytał, a potem potrząsnął głową, jakby zdał sobie sprawę, że nie pora teraz na to.- Paul.dziękuję ci.- Nie dziękuj mnie - odparłem.- Podziękuj Johnowi.Hal spojrzał na Johna Coffeya, a potem wyciągnął rękę - podobnie jak zrobiłem to ja, kiedy Harry i Percy wprowadzili go na blok.- Dziękuję.Bardzo ci dziękuję - powiedział.John przyglądał się przez chwilę jego dłoni.Brutal szturchnął go niezbyt subtelnie w bok.John wzdrygnął się, ujął dłoń Hala i potrząsnął nią.W górę, w dół i z powrotem do pozycji środkowej.- Proszę bardzo - odparł chrapliwym głosem, podobnym do głosu Melly, kiedy klasnęła w dłonie i kazała mu ściągać portki.- Proszę bardzo - powiedział człowiekowi, który, jeśli wszystko potoczy się normalnym trybem, miał wziąć do tej ręki pióro i podpisać nim rozkaz egzekucji Johna Coffeya.Harry stuknął bardziej natarczywie w tarczę zegarka.- Idziemy, Brute? - zapytałem.- Witaj, Brutus - powiedziała pogodnym głosem Melinda, jakby dopiero teraz go zauważyła.- Miło cię widzieć.Może napijecie się panowie herbaty? A ty, Hal? Mogę wam zrobić.- Ponownie wstała z łóżka.- Byłam chora, ale teraz czuję się dobrze.Lepiej niż od wielu lat.- Dziękujemy bardzo, pani Moores, lecz musimy iść - stwierdził Brutal.- John od dawna powinien już leżeć w łóżku.- Uśmiechnął się, żeby dać do zrozumienia, że to żart, ale spojrzenie, które rzucił Coffeyowi, było tak samo pełne niepokoju jak moje.- Cóż.skoro nie macie czasu.- Nie mamy, proszę pani.Chodźmy, Johnie Coffeyu.Brutal pociągnął za rękaw Johna, który ruszył z miejsca.- Chwileczkę! - Melinda strząsnęła z siebie dłoń Hala i podbiegła lekkim dziewczęcym krokiem do Coffeya.Ponownie go uścisnęła, a potem ściągnęła z szyi delikatny łańcuszek ze srebrnym medalikiem i podała mu go na dłoni.John wpatrywał się w nią, nie rozumiejąc, o co chodzi.- To święty Krzysztof - wyjaśniła.- Chcę, żeby pan go wziął i nosił, panie Coffey.Będzie pan z nim bezpieczny.Proszę go nosić.Dla mnie.John spojrzał na mnie zakłopotany, a ja spojrzałem na Hala, który najpierw rozłożył ręce, a potem pokiwał głową.- Weź to, John - powiedziałem.- To prezent.John zawiesił łańcuszek na swojej potężnej szyi i medalik ze świętym Krzysztofem przylgnął do jego koszuli.Przestał teraz zupełnie kaszleć, ale twarz jeszcze bardziej mu poszarzała i wydawał się bardzo chory.- Dziękuję pani - szepnął.- Nie - odparła.- To ja tobie dziękuję.Dziękuję ci, Johnie Coffeyu.9W drodze powrotnej jechałem w szoferce razem z Harrym i bardzo to sobie chwaliłem.Ogrzewanie nie działało, ale siedzieliśmy przynajmniej w zamkniętej kabinie.Przejechaliśmy może dziesięć mil, kiedy Harry zauważył małą zatoczkę i zjechał na bok.- Co się stało? - zapytałem.- Poszły panewki? - Z odgłosów, jakie słyszałem, mogły to być równie dobrze panewki jak cokolwiek innego; każda część silnika i skrzyni biegów farmalla rzęziła, jakby miała zaraz odmówić posłuszeństwa albo po prostu rozlecieć się na kawałki.- Nie - odparł przepraszającym tonem Harry.- Muszę się po prostu odlać.Przelewa mi się uszami.Okazało się, że wszyscy oprócz Johna mieliśmy pełne pęcherze.Kiedy Brutal zapytał go, czy chce wysiąść i pomóc nam podlać krzaki, potrząsnął głową, nie podnosząc nawet wzroku.Oparty plecami o tylną ścianę szoferki, miał na ramionach wojskowy koc, który wyglądał jak poncho
[ Pobierz całość w formacie PDF ]