[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Więc się już za zgubionegomiał i wzywał matki z rozpaczą śmiertelną, słodkie jej imię ciągle na ustach mając: O matko! Droga mamo! Ratuj mnie! Przyjdz, zanim umrę, żebym cię pożegnał! O ma-mo, czy ja cię już nigdy nie zobaczę? Czy mnie, mamo, umarłego znajdziesz na tej drodze?I składał ręce, i tulił je do piersi, i modlił się żarliwie, gorąco.Aż dzięki staraniom poczciwego capataza pozdrowiał jakoś i począł się mieć lepiej.Alewłaśnie wtedy nadszedł dzień najstraszniejszy dla niego: dzień, w którym miał zostać sam.Dwa tygodnie byli już w drodze.Kiedy więc przyciągnęli do tego rozstaju, gdzie od drogi, idącej ku Tucuman, odgałęzia siędroga idąca do Santiago dell'Estero, capataz oznajmił chłopcu, że tu się rozłączą.Dał mu kil-ka wskazówek co do dalszej podróży, założył mu torbę na plecy tak, żeby mu łatwiej było iść,i  jak gdyby obawiał się własnego rozczulenia  krótko się z nim pożegnał, tak że chłopak37 ledwie miał czas pocałować go w rękę.Ale i peoni, którzy mu tyle nadokuczali, zdaje się, żebyli wzruszeni litością widząc go tak samym, stojącym bezradnie na drodze, gdyż oddalającsię pożegnali go przyjaznym ruchem ręki.A on oddawszy im z serca pożegnanie owo stał ipatrzył, póki cała wyprawa nie znikła mu w chmurze czerwonego pyłu, po czym westchnął ipuścił się w drogę.*Jedna rzecz wszakże dodała mu ducha zaraz na wstępie.Oto po tak długiej podróży skróśnieskończonej, śmiertelnie jednostajnej płaszczyzny, spostrzegł wznoszące się przed sobą nadalekim widnokręgu niezmiernie wysokie, lazurowe góry z białymi szczytami, które muprzypomniały Alpy i dawały złudzenie czegoś swojskiego, czegoś, co go do oddalonej ojczy-zny zbliżało.Były to Andy, skalisty grzbiet amerykańskiego lądu, olbrzymi łańcuch ciągnącysię od Ziemi Ognistej do morza podbiegunowych lądów, na przestrzeni stu dziesięciu stopniszerokości geograficznej.A i to go orzezwiło bardzo, że powiew wiatru stawał się coraz cieplejszy, wprost jakbyogrzane powietrze biegło naprzeciw niego.I nie dziw, gdyż droga jego, wstępująca terazznowu ku północy, zbliżała go powoli ku sferom zwrotnikowym.Uszedł już kawał, kiedy spotkał nareszcie grupę małych domków z dość nędznym krami-kiem, do którego wstąpił, żeby coś do jedzenia kupić.Jakoż był porządnie głodny.Posiliwszysię nieco szedł dalej.Droga nie była całkiem pustą.Spotykał mężczyzn jadących konno, widział kobiety i dzieci siedzące na trawie, nierucho-me, poważne, z twarzami całkiem osobliwymi, koloru ziemi, o mocno wystających policzko-wych kościach i podłużnych oczach, które wpatrywały się w niego uparcie i przeprowadzałygo spojrzeniem, powoli obracając głowy zupełnie jak automaty.Byli to Indianie.Pierwszego dnia szedł Marek, dopóki mu sił starczyło, noc zaś przespał pod drzewem.Drugiego uszedł mniej trochę i z większym wysiłkiem.Buty miał dziurawe, nogi poobijane, ai w sobie jakoś nie czuł się dobrze przy lichym posiłku.Pod wieczór strach go ogarnął.Przy-pomniał sobie, że mówiono we Włoszech, jakoby w krajach tych były jadowite węże, zarazteż wydało mu się, że słyszy w trawach jakieś podejrzane świsty.Zatrzymywał się, słuchał,potem szedł znowu, a kości mu przenikał dreszcz strachu.To znów ogarniała go wielka litośćnad samym sobą, że płakał idąc w milczeniu.Zaraz wszakże otrząsał się z tego. Ach  myślał  jakżeby się mama o mnie martwiła, gdyby wiedziała, że ja się tak boję!I to wracało mu odwagę.Więc czepiał się tej myśli o matce jak deski ratunku.Przypominałsobie o niej różne rzeczy.Jej drogą twarz, jej głos, jej słowa, którymi go żegnała opuszczającGenuę.to znów przypominał sobie, jak mu poprawiała kołdrę i poduszkę w łóżeczku, kiedybył mały, jak go brała na kolana mówiąc: Posiedz trochę u mnie!  i oparłszy głowę długo tak nieraz siedziała zamyślona, zadu-mana.Więc orzezwiwszy się wspomnieniami tymi nabierał otuchy. Przecież ja cię znów, droga mamo, zobaczę! Przecież ja dojdę kiedyś do końca tej drogi,prawda, mamo?.I szedł, szedł pośród nieznanych drzew, pośród wielkich plantacji trzciny cukrowej, przezogromne stepy trawiaste, zawsze ku onym lazurowym górom, które wierzchołkami ośnieżo-nymi przecinały niebo.Tak przeszło cztery dni, pięć dni, przeszedł tydzień cały.Siły chłopca znikały, topniały jakby, stopy miał pokaleczone.Aż pewnego dnia o zacho-dzie słońca zapytany przechodzień odpowiedział mu: Tucuman? Pięć mil stąd będzie jeszcze do Tucuman.Marek wydał okrzyk radości i przyspieszył kroku, jakby cudem odzyskał utracone siły.Ale było to złudne podniecenie.Za chwilę pociemniało mu w oczach, siły go opuściły i padłnad brzegiem przydrożnego rowu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • higrostat.htw.pl
  •