[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.nie chcesz mnie pocałować na ulicy, tak?- Oczywiście, że nie chcę.- A nie na ulicy?Wciąż się wycofując, uciszyła go bez wielkiego przekonania.- Powiedz, że tak.- Howie.- Po prostu powiedz, że tak.- Tak.- Widzisz, to nic trudnego.Późnym rankiem tego dnia, kiedy popijały wodę z lodem w pustym sklepie, starsza kobieta powiedziała:- Howard Katz.- Tak? - zapytała Jo-Beth, przygotowując się do wysłuchania wykładu na temat traktowania osobników rodzaju męskiego.- Nie mogłam sobie przypomnieć, skąd znam to nazwisko.- Teraz już wiesz?- W Grove mieszkała pewna kobieta o tym nazwisku.Dawno temu zaczęła w skupieniu wycierać serwetką wilgotne kółko, pozostawione przez szklankę na blacie lady.Jej milczenie i wysiłek, który włożyła w usunięcie tak małej plamy, świadczyły, że najchętniej zmieniłaby temat, gdyby Jo-Beth nie miała więcej pytań.A jednak czuła się w obowiązku poruszyć ten temat.Dlaczego?- Czy była twoją przyjaciółką?- Nie, moją nie.Mojej matki?- Tak - powiedziała Lois, wciąż trąc serwetką suchą ladę.- Tak, była jedną z przyjaciółek twojej mamy.Nagle Jo-Beth przypomniała sobie:- Jedną z czwórki - powiedziała.- Była jedną z tej paczki.Chyba tak.Miała dzieci?Wiesz, nie pamiętam.Te słowa były najbardziej zbliżone do kłamstwa, na jakie mogłaby się zdobyć kobieta tak prawdomówna, jak Lois.Jo-Beth znała ją dobrze.Pamiętasz - powiedziała.- Powiedz mi, proszę cię.- No więc tak.Chyba sobie przypominam.Miała chłopca.- Howarda.Lois skinęła głową.- Jesteś pewna?- Tak, jestem pewna.Teraz zamilkła Jo-Beth.W świetle tego odkrycia próbowała na nowo ocenić wydarzenia ostatnich dni.Co miały ze sobą wspólnego jej sny, przyjazd Howie'ego i choroba Tommy-Raya oraz jak się to wszystko wiązało z opowieścią, którą słyszała w dziesięciu różnych wersjach - opowieścią o kąpieli w jeziorze, która skończyła się śmiercią, szaleństwem i dziećmi?Może matka będzie wiedziała.Szofer Buddy Vance'a, Jose Luis, czekał w umówionym miejscu przez pięćdziesiąt minut, zanim doszedł do wniosku, że pewnie szef wrócił na Wzgórze o własnych siłach.Zadzwonił do Coney z samochodowego telefonu.W domu była Ellen - szefa nie było.Zastanawiali się, co robić; uzgodnili, że poczeka dziesięć minut, a potem pojedzie z powrotem drogą, którą szef wybrałby z największym prawdopodobieństwem.Nie było go nigdzie wzdłuż tej trasy.Nie przyszedł też w tym czasie do domu.Znów zaczęli omawiać różne możliwości, przy czym Luis taktownie omijał najbardziej prawdopodobny wariant: że gdzieś po drodze Buddy natknął się na damskie towarzystwo.Po piętnastu latach służby u pana Vance'a wiedział, że szef miał wprost nadprzyrodzony dar uwodzenia kobiet.Wróci do domu po dopełnieniu swych magicznych obrządków.Buddy nie czuł bólu.Ten fakt napełniał go uczuciem wdzięczności, ale nie oszukiwał się na tyle, by nie wiedzieć, co to znaczy.Jego ciało musiało być zmasakrowane do tego stopnia, że przeciążony bólem mózg po prostu wyłączył bezpieczniki.Ciemność, która zamknęła się wokół niego, nie posiadała żadnych cech oprócz tej, że nie pozwalała mu widzieć.A może nie miał już oczu, może wybił je sobie podczas spadania.Jakkolwiek rzecz się miała, Buddy.Pozbawiony wzroku i czucia, opadał, a opadając - obliczał.Najpierw po jakim czasie Jose Luis dojdzie do wniosku, że jego szef nie wróci do domu: najwyżej w ciągu dwóch godzin.Nietrudno będzie odnaleźć jego trasę przez las; kiedy odnajdą szyb, od razu zrozumieją, w jakim się znalazł niebezpieczeństwie.Zejdą do niego w dół jeszcze przed południem.Wyciągną go na powierzchnię i złożą mu kości około godziny czwartej - piątej.Może już było południe.Mógł mierzyć upływ czasu jedynie za pomocą bicia własnego serca, które brzmiało w jego mózgu.Zaczął liczyć.Gdyby się zorientował, ile naprawdę trwa minuta, mógłby wziąć ją za podstawę obliczeń; po odliczeniu sześćdziesięciu wiedziałby, że przeżył godzinę.Ale gdy tylko zaczął liczyć, jego mózg rozpoczął zupełnie inne obliczenia.Ile czasu żyłem, myślał.Nie - oddychałem, nie - istniałem, ale naprawdę żyłem? Urodziłem się pięćdziesiąt cztery lata temu; ile to jest tygodni? Ile godzin? Lepiej przyjąć rok za jednostkę - tak jest łatwiej.Rok składa się w zaokrągleniu z 360 dni.Powiedzmy, że przespał z tego jedną trzecią.Sto dwadzieścia dni przechrapane.O Boże, jak ten czas się kurczył.Pół godziny dziennie na kiblu albo opróżniając pęcherz.Przez siedem i pół dnia w roku po prostu wydalał z siebie gnój.Golenie się i prysznic - jeszcze dziesięć dni; jedzenie - trzydzieści albo czterdzieści; gdyby to wszystko pomnożyć przez 54 lata.Wstrząsnęło nim łkanie.Wydostań mnie stąd.Boże, pozwól, bym się stąd wydostał, a spróbuję żyć, jak nigdy dotąd nie żyłem; każda godzina, każda minuta (nawet śpiąc, nawet się wypróżniając) będzie próbą zrozumienia, tak bym z nadejściem następnej ciemności nie czuł się taki zagubiony.O 11.00 Jose Luis wsiadł do samochodu i ruszył w dół Wzgórza, wypatrując po drodze szefa.Bez rezultatu.Wstąpił do Baru Przekąskowego w Pasażu, w którym pewien typ kanapki ochrzczono imieniem pana Vance'a, by uhonorować jego patronat (schlebiał mu - kanapka była prawie cała z mięsa), potem do sklepu z płytami, w którym szef nierzadko dokonywał tysiącdolarowych zakupów.Kiedy wypytywał Rydera, właściciela sklepu, wszedł jakiś klient i oznajmił wszystkim, których mogłoby to zainteresować, że w East Grove zdarzyła się jakaś lepsza awantura; czy kogoś zastrzelono?Ruch na drodze wiodącej w stronę lasów został wstrzymany zanim Jose Luis tam dojechał; jakiś policjant w pojedynkę kierował samochody na objazd.- Nie ma przejazdu - powiedział do Jose Luisa.- Co się stało? Zastrzelili kogoś?Nikogo nie zastrzelili.Po prostu powstała wyrwa w jezdni.Jose Luis wysiadł z samochodu i popatrzył w głąb lasu przez ramię policjanta.- Mój szef - wiedział, że nie musi wymieniać nazwiska właściciela limuzyny - biegał tam dziś rano.No i?Jeszcze nie wrócił.O cholera.Lepiej chodź pan ze mną.Przedzierali się między drzewami w ciszy, przerywanej tylko ledwie zrozumiałymi meldunkami dobiegającymi z radiotelefonu policjanta, na które tamten nie zwracał najmniejszej uwagi.Wyszli z gąszczu na polanę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]