[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Stał wyprostowany przy balustradzie.Nieprzenikniona ciemność nocy rozsnuwała się powoli, stopniowo.Położył ręce na walcowate] poręczy i jego dłonie natychmiast przykleiły się do zmrożonego metalu.W wielkiej izbie domu zebrało się około trzydziestu osób.Na stojącym pośrodku łóżku kobieta z ochrypłym jękiem wydała na świat dziecko - dokładnie w chwili, gdy wchodził tam Carry wraz z innymi.Muzyka była łagodna, twarze uśmiechnięte.Carry wsłuchiwał się w rytm własnego życia.Ten, z którego nasienia poczęło się dziecko, był masywny, miał szerokie ramiona, włosy przewiązane jedwabnym fularem.To on pokazał obecnym noworodka, a ktoś inny zręcznie opatrzył młodą uszczęśliwioną matkę.Nowa ludzka istota.Mały, wrzeszczący, wierzgający człowieczek, zagubiony, rozbitek, nieświadom, że wszyscy tutaj są po to, by go uspokoić, by go przyjąć.Przedstawiając syna mężczyzna powiedział:- Oto jest! Będzie miał prawo do czułości, do śmiechu, a także do płaczu.Oby płakał możliwie jak najrzadziej, oby przynajmniej nie zdarzało się to częściej, niż zechce los.Jest wśród nas.Nauczą go życia słowa matki, jej uśmiech, moje słowa i słowa każdego z nas.Tak jak on, my też będziemy się uczyli patrząc, jak rośnie.Ma prawo do wszystkiego, co w pełni uczyni z niego człowieka, ziarno czerpiące siłę z dnia i nocy, żywione tym wszystkim, co było, zanim się urodził, aby mógł należeć do wszystkiego, co było, do wszystkiego, co będzie przed nim i po nim.Jest jedyny w swoim rodzaju na początku jedynej drogi.W jego imieniu oświadczam, że jest drzewem.Zdolnym powiedzieć ,,nie" i zdolnym powiedzieć “tak".W jego imieniu mówię: oto jestem wśród was, żywy, żywy, mocno trzymający się ziemi łapami zwierzęcia-człowieka, z głową w chmurach i stopami w błocie, albowiem tak być powinno, żeby nie zapomnieć nigdy ani o niebie, ani o błocie.Wszyscy klaskali i Carry wraz z nimi.Muzyka zabrzmiała głośniej.Deszcz zabębnił o dach i w tej samej chwili daleko na wschodzie promień słońca przewiercił spiętrzone chmury.Potem zjedli i wypili.Carry krążył w tłumie gości, rozmawiając to z tym, to z tamtym.Jak wszyscy uścisnął młodą matkę i rozradowanego ojca.Od czasu do czasu pytał:- Szukam dziewczyny imieniem Lone, może ją znacie?Ale jej nie znali.Nie ma się czym przejmować, Carry spodziewał się tego.Odnaleźć Lone tak od razu, byłby to naprawdę wyjątkowo szczęśliwy traf.Poszuka jej.Zacznie podróżować.Będzie szukał, szukał.aż odnajdzie jej twarz i zielone oczy.Powie: “To ja.To ja, nazywałem się Gaynes albo Derryan.Wysłuchaj mnie, Lone".Nie uwierzy mu.Będzie musiał wyjaśniać.Co też Lone powie o jego obecnej powierzchowności?Starał się nie zgłębiać zanadto tej kwestii.- Może znacie miejscowość, która nazywa się Loccos? - pytał.Był przekonany, że któregoś dnia dostanie odpowiedź twierdzącą.Albo sam znajdzie.Krążył tymczasem w tłumie gości w domu narodzin.Stał wyprostowany, sztywny, z rakami jakby przyspawanymi do balustrady.Na wschodzie bladło niebo: nikła jeszcze poświata dobywała już z mroku niewyraźne kontury gór.Pot na plecach zamieniał się z wolna w skorupę lodu, oblepiająca tu i ówdzie materiał koszuli.Wokół ust Galena utworzyły się drobne sopelki.W jego pustych, zlodowaciałych oczach wstawał dzień.- A jeśli to wszystko nie istniało, Carry?! - rozległ się nagle głos o spiżowym brzmieniu, płosząc resztki nocnych ciemności.Oczy rozbłysły mu na chwilę przerażeniem.Wargi poruszyły się krusząc lodowy werniks, wiedzieć jedno słowo:- Lone.I natychmiast powtórzył je niczym echo:- Lone?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]