[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gdybym to ja miał umrzeć, a ty żyć - chociaż akurat jest odwrotnie - miałbyś tę frajdę, że mógłbyś mu przynieść ciekawe wiadomości.I to dwie.Jego cud to złudzenie, a tutejsze siedlisko miłości stanowi przystanek w drodze do śmierci.Wiele dałbym, żeby zobaczyć jego twarz.Byli teraz w odległości zaledwie paru stóp od Czarnej Wieży.Nie zmieniając gwałtownie kierunku, Dalgliesh tak pchał fotel, aby znaleźć się jak najbliżej wejścia.Wiatr huczał coraz gwałtowniej w krótkich, jękliwych crescendach.Na nie osłoniętym pagórku traw i skał zawsze wiało.Nagle Dalgliesh przystanął.Trzymając fotel lewą ręką, od­wrócił się lekko w stronę Juliusa, ostrożnie rozkładając swój ciężar na obie nogi.Teraz.To musiało nastąpić teraz.- Co znowu? - warknął Julius.Czas stanął w miejscu.Sekunda przeciągnęła się w nieskończoność.W tej krótkiej bezczasowej luce z umysłu Dalgliesha zniknęły napięcie i strach.To było tak, jakby nagle oderwał się od przeszłości i przyszło­ści, świadom jednocześnie samego siebie, swego przeciwnika, dźwię­ku, zapachu i koloru nieba, urwiska i morza.Nagromadzony gniew po śmierci ojca Baddeleya, cała frustracja i niepewność minionych tygodni, kontrolowane napięcie ostatniej godziny - wszystko to ucichło w tej jednej chwili przed ostatecznym wyzwoleniem.Odezwał się, a jego głos, wysoki i urywany, symulował przerażenie.Lecz nawet w jego własnych uszach ta trwoga zabrzmiała nad wyraz szczerze.- Wieża! Ktoś jest w środku!I znowu stało się to, o co się właśnie modlił, usłyszał zgrzytanie kości przebijających poszarpane ciało, gorączkowo skrobiących bez­litosny kamień.Raczej wyczuł, niż usłyszał, że Julius wciągnął powietrze ze świstem.Wtedy czas ponownie ruszył naprzód i w tej samej sekundzie Dalgliesh rzucił się na Juliusa.Upadli.Julius znalazł się pod spodem.Dalgliesh poczuł nagle, że w jego prawe ramię uderzył młot, ręka mu zesztywniała, a lepkie ciepło, kojące jak balsam, rozlało się po koszuli detektywa.Strzał odbił się echem od Czarnej Wieży i cały cypel ożył.Chmara mew opuściła z krzykiem skalną ścianę.Niebo i urwisko wypełnił łoskot trze­poczących skrzydeł.I wówczas, jakby nabrzmiałe chmury czekały tylko na ów sygnał, niebo rozdarło się jak płótno i spadł deszcz.Walczyli chaotycznie, jak wygłodniałe bestie rzucające się na zdobycz.Deszcz ich oślepiał, a oni trwali w uścisku nienawiści.Dalgliesh czuł, że opada z sił, mimo iż Julius leżał pod nim.To musiało nastąpić w tej chwili, kiedy jeszcze był na górze.Wciąż władał lewą ręką.Wgniótł nadgarstek Juliusa w lepką ziemię i z całej siły naciskał w miejscu, gdzie bije puls.Czuł oddech Courta na twarzy jak gorący podmuch.Leżeli tak twarzą w twarz niby w jakiejś straszliwej parodii wycieńczonych kochanków.Jednak rewolwer wciąż nie wypa­dał z tamtych sztywnych palców.Powoli, w bolesnych spazmach, Julius zgiął prawe ramię i wymierzył broń w głowę Dalgliesha.Wypalił.Dalgliesh poczuł, że kula musnęła jego włosy i zniknęła gdzieś w smugach zacinającago deszczu.Teraz toczyli się ku krawędzi urwiska.Dalgliesh słabł i czuł, że trzyma Juliusa kurczowo, jakby chciał się na nim oprzeć.Oczy zalewał im deszcz.Nos policjanta, wciśnięty w rozmokłą ziemię, wciągał coraz mniej powietrza.Próchnica.Kojący i znajomy ostatni zapach.Bez­skutecznie usiłował wbić palce w torf.Obracali się jednak dalej, a w dłoniach Dalgliesha zostawały jedynie mokre kępki trawy.Nagle Julius klęknął nad nim i rękami chwycił go za gardło.Pchał głowę Dalgliesha poza krawędź urwiska.Niebo, morze i strugi deszczu zlały się we wzburzoną biel, w potężny jednostajny ryk.Mokra twarz Juliusa była poza zasięgiem rąk Dalgliesha, okrutne dłonie przy­gniatały do ziemi sztywniejące ramiona policjanta.Musiał jakoś przybliżyć ku sobie tę glowę.Celowo rozluźnił mięśnie i coraz słabiej zaciskał ręce na ramionach Juliusa.Podziałało.Julius również po­luzował uchwyt i instynktownie się nachylił, by spojrzeć Dalglieshowi w twarz.Chwilę później zawył, ponieważ kciuki Dalgliesha wbiły się w jego oczy.Rozdzielili się.Dalgliesh wstał z trudem i dotarł przez cypel do fotela.Przycupnął za nim i oparł się ciężko na obwisłym płótnie.Julius już nadchodził: z rozwianym włosem, dzikim wzrokiem, silnymi ramiona­mi wyciągniętymi do przodu, w oczekiwaniu tego ostatecznego uścisku.Czarna Wieża za plecami Dalgliesha spływała czarną krwią.Deszcz smagał głazy jak bicz i wzbijał z nich delikatną mgiełkę, która mieszała się z jego urywanym oddechem.Bolesny rytm rozrywał mu pierś i wypełniał uszy jak śmiertelne spazmy jakiegoś wielkiego zwierzęcia.Nagłym ruchem zwolnił hamulce i ostatkiem sił pchnął fotel.Zobaczył jeszcze zdumione i przerażone oczy mordercy.Przez chwilę myślał nawet, iż Julius rzuci się na pędzący fotel.Odskoczył wszakże w ostatniej chwili, a fotel wraz ze swym ponurym bagażem runął w przepaść.- Wyjaśnisz im to, gdy wyciągną fotel z morza! - Dalgliesh nie wiedział, czy powiedział te słowa do siebie, czy wykrzyczał je na głos.W tej samej chwili Julius gwałtownie go zaatakował.To był koniec.Dalgliesh nawet nie walczył, pozwalał się po prostu toczyć w dół, ku śmierci.Mógł już tylko liczyć na to, że pociągnie Juliusa ze sobą.Chrapliwe, nieharmonijne wrzaski raniły jego uszy.Jakiś tłum wzywał Juliusa.Cały świat krzyczał.Cypel wypełnił się głosami i sylwetkami ludzi.Nagle ciężar z jego piersi zniknął.Był wolny.Doszedł go jeszcze szept Juliusa “O nie!" Dalgliesh usłyszał ten smutny desperacki protest tak wyraźnie, jakby głos należał do niego.Nie był to ostatni okrzyk przerażenia zdesperowanego człowie­ka.Słowa były ciche i ponure, ale ton niemal rozbawiony.Później jakiś kształt zasłonił niebo, rozkrzyżowana postać, czarna jak wielki ptak, przefrunęła nad głową Dalgliesha niby w zwolnionym filmie.Niebo i ziemia przekręciły się z wolna.Krzyknęła gdzieś samotna mewa.Ziemia tąpnęła.Pojawił się biały krąg bezkształtnych plamek.Lecz ziemia była miękka, nieodparcie miękka.Teraz już jego świadomość mogła się w nią wykrwawić.IVAsystent chirurga opuścił pokój Dalgliesha i podszedł do grupki potężnych mężczyzn blokujących korytarz.Odezwał się do nich:- Mniej więcej za pół godziny będzie można mu zadać parę pytań.Wyjęliśmy pocisk.Przekazałem go waszemu koledze.Pod­łączyliśmy kroplówkę, ale tym się nie przejmujcie.Stracił sporo krwi, lecz nie ma większego niebezpieczeństwa.Zaraz będziecie mogli wejść.- Czy jest przytomny? — zapytał Daniel.- Nie bardzo.Ten wasz kolega mówi, że cytował Króla Leara.W każdym razie coś o Cordelii.I majaczy, bo nie podziękował wam za kwiaty.- Dzięki Bogu, tym razem nie potrzebuje kwiatów - powiedział Daniel.- Może być wdzięczny pani Reynolds za bystry wzrok i dużo zdrowego rozsądku.Burza też pomogła.W każdym razie niewiele brakowało.Court ściągnąłby go z urwiska razem ze sobą, gdybyśmy nie podeszli, zanim nas zauważył.Jeśli pan mówi, że możemy wejść, to wchodzimy.Nagle pojawił się konstabi w mundurze.Pod pachą trzymał kask.- I co?- Okręgowy komisarz policji jest już w drodze.Poza tym wyciągnięto ciało Philby'ego.Jest przywiązany do fotela.- A Court?- Jeszcze go nie mamy.Prawdopodobnie zniosło go gdzieś dalej.Dalgliesh otworzył oczy.Wokół jego łóżka stały jakieś białe i czarne postaci, zbliżające się i oddalające jak w rytualnym tańcu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • higrostat.htw.pl
  •