[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Była przeciwniczką, ale gdzieś tam na dnie starokawalerskiego serca.eech, zamilczmy o tym!– U niewinnej pani Joanny! – prychnął radośnie Jacek.Zosia zachichotała.– Dajcie spokój! – ciężko osunąłem się na fotel.– Lepiej pomyślmy, gdzie ta korona czy to co się pod tą nazwą kryje, może się znajdować.Popatrzyłem na rodzeństwo z nadzieją.Przecież bardzo często tak wiele zawdzięczałem młodym pomocnikom!– Ba! – westchnął Jacek.– Polska jest długa i szeroka!– A trzeba dodać jeszcze ziemie, które należały do niej w trzydziestym dziewiątym roku – zatroskała się Zosia.– Nie trzeba.Patrzcie – wskazałem palcem na stroniczkę notesu – tu jest napisane „w drodze z Lublina”, a także o zagrożeniu ze strony Rosjan i Niemców.Rosjanie są na pierwszym miejscu.Poczekajcie.– sięgnąłem do nesesera i z pliku map, które wożę zawsze ze sobą – nawyk to jeszcze z harcerskich czasów – wygrzebałem mapę południowo-wschodniej Polski i rozpostarłem ją na stole.– A teraz szukajmy miejsca, gdzie „medykusy reperują serca”.Pochyliliśmy się nad mapą.Przeglądaliśmy ją kwadrat po kwadracie, aż nagle twarzyczka Zosi pojaśniała radością!– Mam! Jaka ja jestem głupia, a i ty Jacusiu również! Szukamy Bóg wie czego, a to na pewno chodzi o Nałęczów!– Jesteś tego pewna? – chwyciłem dziewczynę za rękę.– Jasne! Toż ciocia Jadzia jeździ tam prawie co roku leczyć serce, choć myślę, że porządne odchudzanie lepiej by jej zrobiło!Wygładziłem mapę:– Załóżmy, że to Nałęczów.patrzcie, przez to miasteczko prowadzi szosa z Lublina na zachód.Tędy więc autor listu mógł uciekać przed Armią Czerwoną.– Ale gdzie to chodził się modlić podczas kuracji? – zastanawiałem się głośno, gdy w słowo wpadł mi podniecony Jacek:– Do Wąwolnicy! – aż pobladł ze wzruszenia.– Niech wujek patrzy! Ta wioska jest trzy lub cztery kilometry od Nałęczowa, a obok niej narysowany jest krzyżyk, tylko co on dokładnie znaczy?!Czym prędzej zajrzeliśmy do opisu mapy:– Krzyżyk oznacza zabytkowy kościół lub sanktuarium.Popatrzyliśmy w ciszy po sobie.A mnie jeszcze mignęła twarz Joanny – to zimna i zła, to zagubiona i pobladła.Znów podniosłem oczy na moich pomocników.Odpowiedziały mi spojrzenia poważne i dorosłe.Śniłem właśnie, że wędruję z Joanną ukwieconą łąką, gdy w jej rozdzwonioną graniem świerszczy ciszę wdarł się przeraźliwy dźwięk.Telefon! Odruchowo spojrzałem na fosforyzującą tarczę zegarka.Było w pół do drugiej w nocy.Namacałem słuchawkę.– Tak.– Tu Batura.Waldek.Resztki snu prysnęły.– Dzwonię tak późno, bo chciałem cię zastać.– Ale skąd mogę wiedzieć, że to ty? Nie bardzo pamiętam twój głos i nie wiem.– To sobie nie wiedz! – przerwał mi zniecierpliwiony Batura – ale słuchaj! Ktoś chce mnie wrobić w tę tanią i parszywą aferę z koronami z kościółków.No i te okupy od biedaków! Czy serio myślisz, że ja tak nisko upadłem?!– No, może nie, ale twój list.– List, durniu? A znasz chociaż mój charakter pisma? Byle świstek ci podsunąć i już!– Ale list był pisany runami!– Runy? Już dawno przestałem bawić się w te głupstwa! A zresztą! Wierzysz, nie wierzysz – twoja sprawa.Ja ci tylko radzę, przyjrzyj się z łaski swojej nowym znajomym, Joannie i Anicie.Zwłaszcza tej pierwszej, a gwarantuję ci, że ciekawe rzeczy zobaczysz, bo taki ostatni ślepak to ty już nie jesteś.Przy okazji zrobisz dobrą robotę dla mnie, bo dość mam swoich kłopotów, żeby jeszcze świecić oczami za jakieś damulki i ich spółki! Cześć!Długo siedziałem nad aparatem buczącym sygnałem zerwanego połączenia, zanim odłożyłem słuchawkę na widełki i położyłem się do łóżka z rękoma splecionymi pod głową, wpatrzony w odblaski ulicznych latarń na suficie.Rano, odebrawszy solenne przyrzeczenie od podopiecznych, że nie ruszą się nawet na krok z pokoju, wsiadłem do mego wehikułu i.i przez moment nie wiedziałem, dokąd jechać: na Liliową, zaczaić się na Anitę, czy do Wrzeszcza, spróbować tropić Joannę.Wybrałem Wrzeszcz.Opodal antykwariatu Joanny był maleńki placyk, gdzie mogłem ukryć swój pojazd wśród innych aut, nie tracąc jednocześnie z oczu wyjazdu z posesji Joanny.Szczęście mi dopisało.Nie minęło piętnaście minut, a z podjazdu antykwariatu cicho wysunął się jaguar metalic o ciemnych szybach i wolno przyspieszając odjechał Główną.Ruszyłem za nim chowając się za jadącymi autami.Ze skrzyżowania na skrzyżowanie ruch narastał i na czwartych światłach dzieliło mnie od jaguara pięć samochodów.Z lewej strony prawie naciskała na mnie ogromna cysterna, a z prawej bezszelestnie podleczyła się honda siedemsetpięćdziesiątka.Przyjrzałem się jej, bo zawsze miałem słabość do ciężkich motocykli.Kierowca i pasażer hondy, obaj w skórzanych ubiorach o mnóstwie zamków i wysokich butach też patrzyli na mnie, ale nie widziałem ich oczu przez lustrzane szkła pełnych okularów.Nagle pasażer motocykla pochylił się i w tejże chwili mój wehikuł także przechylił się w jego stronę.Syk powietrza.Honda przetoczyła się kawałek do przodu, znów pochylenie pasażera, znów syk powietrza i mój wóz osiadł twardo prawą stroną na felgach.Ten na hondzie wyprostował się i podniósł do góry rękę.Nad dłonią błysnęło ostrze sprężynowego noża.Chwila, długa chwila, abym dobrze je obejrzał, i schowało się w rękojeści.W tej sekundzie zapaliło się zielone światło i honda z rykiem stając na tylnym kole skoczyła do przodu między samochody
[ Pobierz całość w formacie PDF ]