[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Do czasu powrotu pana Capelli wytrzeźwiał już zupełnie, a w kuchni parzyła się kawa.– Czy rozmawiał pan z księdzem?– Tylko z gospodynią.Mówi, że pojechał do szpitala, ktoś umiera i musiał udzielić mu Ostatniego Namaszczenia.Oddzwoni, jak tylko wróci.Martin nalał mu kawy.– W takim razie nic więcej nie możemy zrobić, prawda? Pozostaje nam tylko twardo siedzieć i czekać i mieć nadzieję, że Emilio jednak nie wszedł w lustro i że znajdą go gliny.Pan Capelli przeszedł do pokoju.Martin podążył za nim.– Nigdy nawet mi się nie śniło, że może mi się przydarzyć coś tak okropnego.– Gospodarz zbliżył się do lustra i oparł o nie obie dłonie.Odwrócił się i Martin ujrzał łzy, spływające mu po policzkach.– Nie wiesz, Martin, ile Emilio dla mnie znaczy.Po prostu nie masz pojęcia.On jest jedyną rzeczą, która mi została, wszystkim, co mi zostało.I teraz, kiedy nie mogę go znaleźć, czuję się, jakbym utracił własną duszę.Martin objął pana Capelli i uścisnął go mocno.– Już dobrze, wszystko będzie dobrze.Znajdziemy Emilia.Przyrzekam to panu.Gospodarz podniósł na niego wzrok.– A jak ty możesz mi coś takiego obiecać?– Bo nie spocznę, póki go nie odzyskamy.Wypróbuję wszystko.Policję, księży, media, wszystkich.I zamierzam dowiedzieć się wszystkiego o tym lustrze, skąd ma taką moc i czego, u diabła, chce.– No cóż, dobry z ciebie chłopak, Martin.– Pan Capelli pociągnął nosem.– Jakże chciałbym, żebyś nigdy nie przyniósł tu tej okropnej rzeczy.Mam ochotę odrąbać sobie ręce, jak pomyślę, że sam pomagałem ci wnieść je na górę.Pan Capelli zszedł do siebie, zaś Martin wrócił do kuchni i wypił dwie filiżanki mocnej czarnej kawy, jedną po drugiej.Następnie przeszedł z powrotem do pokoju i przestawił kanapę tak, by móc z niej obserwować lustro.Był zdecydowany trwać na posterunku, w razie gdyby pokazał się Emilio.Zgasił światło i usadowił się wygodniej na kanapie, nakrywając się indiańskim kocem, który Jane przywiozła ze swej podróży do Phoenix.Nie zabrała go tylko dlatego, że Martin przechowywał go w bagażniku samochodu i umknął on jej uwagi.Zdjął z ręki zegarek i rozłożył na poręczy sofy, skąd mógł go wyraźnie widzieć.Było parę minut po północy, już poniedziałek.Ziewnął, postarał się opanować, po czym ziewnął ponownie.Całonocne czuwanie nie powinno sprawiać mu specjalnych trudności.W końcu w głowie aż mu szumiało od natłoku myśli, po uszy opił się kofeiną, a w razie czego, na wypadek nagłego ataku senności, miał w dolnej szufladzie biurka parę proszków pobudzających.Przyjrzał się swemu odbiciu.Blady mężczyzna, siedzący na kanapie w zalanym promieniami księżyca pokoju.Zupełnie jak jeden z tych surrealistycznych obrazów Magritte’a.Przypomniał mu się obraz tego malarza, na którym mężczyzna przegląda się w lustrze, lecz jedyne, co widzi, to tył swojej głowy.„Lustra zawsze były tajemnicze”, pomyślał.Jednak tajemnicę tego szczególnego lustra postanowił rozwiązać.Nawet gdyby miało go to kosztować życie.* * *Nie zdając sobie z tego sprawy, stopniowo zasypiał.Jego głowa opadała na bok, palce powoli rozchylały się, niczym płatki wodnej lilii.Poderwał się i na moment jego oczy rozwarły się szeroko, po chwili jednak zapadł w jeszcze głębszy sen.Jego oddech stał się donośniejszy i chrapliwszy, jak u kogoś, kto wypił za dużo wina.Obok cichutko tykał zegarek; pierwsza, wpół do drugiej.Na zewnątrz ulica opustoszała.Zapadła cisza.* * *Śniło mu się, że jest noc, a on podróżuje autobusem, mila po mili, godzina za godziną, i że jest jedynym pasażerem.Wiedział, że autobus jedzie w złym kierunku, że dotarcie do miejsca, dokąd naprawdę się wybierał, zajmie mu co najmniej parę dni.Próbował wstać i porozmawiać z kierowcą, lecz autobusem rzucało tak bardzo, że zawsze tracił równowagę i opadał z powrotem na swe siedzenie.Krzyknął.Choć jego głos zabrzmiał słabo i niezdecydowanie, pewien był, że kierowca go słyszał.Ten jednak nadal nie reagował i nawet na niego nie spojrzał.Pogrążali się w ciemność, dalej i dalej.– Dokąd jedziemy? – krzyknął znowu.– Dokąd jedziemy?!Wreszcie kierowca odwrócił się do niego.Ku przerażeniu Martina, jego twarz była pozłacanym obliczem Pana, który uśmiechnął się szyderczo i spojrzał na niego złoconymi oczami.– Gałka-siostra-wiatru – szepnął ktoś tuż przy uchu Martina.Owiał go czyjś zimny oddech.Jęczał, pomrukiwał i rzucał się przez sen, nie obudził się jednak.Na zegarku była druga w nocy.W lustrze drzwi pokoju uchyliły się lekko, choć ich odpowiednik w rzeczywistości nawet nie drgnął.Na podłogę padła zimna smuga księżycowego światła, w której ukazał się niewielki cień – cień chłopca.Przez prawie minutę cień nie poruszył się, lecz z leciutkiego drżenia drzwi dało się poznać, że chłopiec trzyma klamkę, nasłuchuje i czeka.W końcu wszedł do odbitego pokoju.Miał około ośmiu lat, jasne kręcone włosy i bladą twarzyczkę o małych okrągłych oczach.Ubrany był w cytrynowożółtą koszulę i takież szorty, białe skarpetki i sandałki.Promień księżyca padł na jego loki, które zalśniły jak białe płomienie.Twarz chłopca miała niezwykły wyraz: oszołomiony, zdeterminowany, jak u dziecka, które przejęło się czymś do tego stopnia, że aż zaczyna zachłystywać się własnym oddechem.Przez moment stał nieruchomo, po czym uśmiechnął się jeszcze szerzej i ruszył w stronę lustra.Nie zawahał się ani przez chwilę, lecz przeszedł przez nie, tak że stanął w oświetlonym księżycem prawdziwym pokoju.Za jego plecami szklana tafla przez moment falowała i przebiegały po niej kręgi, jak po powierzchni zbiornika rtęci.Chłopiec podszedł do mężczyzny śpiącego na kanapie.Przez bardzo długi czas przyglądał mu się.Zegarek mężczyzny cichutko odmierzał minuty.Mężczyzna sapnął, jęknął i mruknął coś niewyraźnie.Chłopiec uśmiechnął się do siebie, po czym wyciągnął rękę i ujął jego otwartą dłoń.* * *Martin poczuł przez sen, jak zimna mała rączka wślizguje się w jego dłoń.– Emilio? – zapytał.Zaschło mu w ustach, toteż otworzył je i zamknął kilka razy, aby pozbyć się nieprzyjemnego wrażenia.Jego powieki zatrzepotały, po czym uniosły się.Chłopiec wyszczerzył zęby w uśmiechu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]