[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Marynarka wisiała nadpleśniałym łachem na stelażu piersiowym; z lewej strony wycięto w niej otwór, zatkany zmętniała szybką plastykową — sinoszarym spazmem tłukło się tam jego serce w klamrach i szwach.Lewej ręki nie widziałem, prawa, trzymająca ołówek, była sprotezowana mosiądzem, pozieleniałym od grynszpanu.Do klapy przyfastrygowano mu niedbale płócienko, na którym ktoś napisał czerwonym tuszem: „Fryzak 119 859/21 transpl.— 5 odrzuć.” Oczy wyszły mi na wierzch — profesor zaś, przejmując w siebie mój strach jak zwierciadło, zdrętwiał nagle za biurkiem.— A co?… Czy tak się zmieniłem? Co? — przemówił chryple.Nie pamiętam, żebym wstawał, ale mocowałem się z klamką u drzwi.— Tichy! Co pan? Ależ, Tichy! Tichy!!! — wołał rozpaczliwie, dźwigając się z trudem.Drzwi puściły, zarazem rozległ się przeraźliwy łomot.To profesor Trottelreiner, straciwszy równowagę od zbyt gwałtownego poruszenia, runął i rozpadał się na podłodze w kościanym chrzęście drutowanych zaczepów; uniosłem w oczach obraz jego rozpaczliwych wierzgnięć, z wiórującymi parkiet kikutami gwoździastych pięt, z szarym workiem serca tłukącego się za porysowaną szybką.Uciekałem korytarzem jak goniony przez furie.Rojno było w całym gmachu, bo trafiłem na porę lunchu.Z biur wychodzili urzędnicy i sekretarki i gwarząc kierowali się ku windom.Wmieszałem się w tłum przy otwartych drzwiach dźwigu, ale że jakoś nie nadjeżdżał, zajrzałem do szybu i zrozumiałem, czemu zadyszka była zjawiskiem tak powszechnym.Koniec dawno urwanej liny wisiał luźno, a po pionowych siatkach, ogradzających szyb, leźli wszyscy z małpią zręcznością, dowodzącą długiej wprawy; wspinali się do kawiarni na dachu, konwersując pogodnie mimo kroplistego potu zraszającego czoła.Nieznacznie wycofałem się i pobiegłem schodami na dół, spiralami stopni okalających szyb z cierpliwymi wspinaczami.Kilka pięter niżej zwolniłem.Wysypywali się wciąż ze wszystkich drzwi.Były tu niemal same biura.W załomie murów jaśniało otwarte okno, wychodzące na ulicę.Stanąłem przy nim, udając, że poprawiam ubranie, i spojrzałem w dół.Zrazu wydało mi się, że w tłumie na chodnikach nie ma ani żywej duszy, ale tylko nie poznałem przechodniów.Ulotniła się powszechna elegancja.Szli pojedynczo, parami, w dziurawych łachach, wielu w bandażach, przewiązkach papierowych, w jednych koszulach, co pozwalało stwierdzić, że istotnie są plamiści i oszczeciniali, zwłaszcza na grzbietach.Niektórych wypuszczono widać ze szpitali dla załatwienia co pilniejszych spraw; beznodzy toczyli się na deseczkach z małymi kółkami, w gwarze rozmów i śmiechu; widziałem słoniowate sfałdowane uszy pań, rogaciznę panów, stare gazety, wiechcie słomy i worki noszone z szykiem i gracją; co zdrowsi, lepiej zachowani biegli jezdnią wyciągniętym cwałem, markując zadzieranymi skocznie stopami zmianę biegów.Dominowały w tłumie roboty z dyfuzerami, dozymetrami i opryskiwaczami.Dbały o to, by każdy dostał swą porcję aerozolowej mgiełki.Nie ograniczały się do tego; za młodą parą, splecioną ramionami — ona miała plecy w łuskach, on w wykwitach — stąpał ciężko cyfruń i lejkiem dyfuzera metodycznie obtłukiwał głowy zakochanych.Choć im zęby dzwoniły, nie przyjmowali tego do wiadomości.Czy robił to umyślnie? Ale nie byłem już zdolny do refleksji.Ściskając w ręku framugę, patrzałem w perspektywę ulicy, z jej ruchem, cwałem, krzepą, jako jedyny świadek, jedyna para oczu widzących — czy na pewno jedyna? Okrucieństwo tego spektaklu zdawało się domagać innego obserwatora, jego twórcy, bo, nie ujmując niczego tym rodzajowym scenkom, nadawałby im sens jako patron błogiego strupieszenia, więc makabryczny — ale jakiś.Mały pucybunter, cymberdając się przy nogach energicznej staruszki, wciąż podcinał jej kolana, waliła się jak długa, wstawała i szła dalej, obalił ją znowu i tak znikli mi z oczu, on mechanicznie uparty, ona żwawa i pewna siebie.Wiele robotów zaglądało ludziom z bliska w zęby, może dla sprawdzenia efektu natrysków, ale nie tak to wyglądało.Na rogach stało sporo uchylców i nierobotów, z jakiejś bocznej bramy waliły po szychcie pracery, pracuchy, kretyngi, mikroboty, jezdnią sunął ogromny komposter, unosząc na ostrodze swego pługa co popadło, razem z trupciami wrzucił do pojemnika staruszkę; zagryzłem palce, zapomniawszy, że trzymam w nich drugą, nie tkniętą jeszcze fiolkę, i gardło spalił mi żywy ogień.Otoczenie zadrżało, objęta je jasna mgła — bielmo, które niewidzialna dłoń powoli zdejmowała mi z oczu.Patrzałem, stężały, na zachodzącą przemianę, już domyślając się w potwornym skurczu przeczucia, że teraz rzeczywistość złuszczy z siebie następną warstwę — widać to jej fałszowanie szło od niepamiętnych czasów, tak że potężniejszy środek mógł tylko zedrzeć więcej zasłon, dotrzeć do głębszych, ale nic nadto.Zrobiło się jaśniej — biało.Śnieg leżał na trotuarach, zlodowaciały, ubity setkami nóg, koloryt ulicy stał się zimowy, zarazem znikły wystawy sklepów, zamiast szyb — wszędzie przegniłe, na krzyż zbite deski [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • higrostat.htw.pl
  •