[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zmierzyła wzrokiemdzielącą go od wraku odległość.Przebył niespełna pół drogi.Zakleszczony między skałami dziób okrętu drgnął i osunął się trochę.Zrozu-miała nagle: przypływ.Niewielka figurka na statku zaczęła miotać się gorączkowo.Niezręczne to by-ły poruszenia.Pomyślała, że ten człowiek może być ranny.Mocniej wychyliłagłowę z trawy.Na wraku było kilka osób! Widziała teraz nerwową, nieporadnąkrzątaninę.Znów schowała się w trawie.Nie powinni jej dostrzec.Zacisnęłazęby na samą myśl o ponownej niewoli.Na Szerń, nie po raz pierwszy pomyślała,że ci ludzie niewiele różnią się od piratów, którymi tak gardziła.Rację miał Raladan.Pomimo wszystko, płynący kolegom na ratunek żołnierz był bohaterem.Wal-czył z falami, wiatrem i przypływem.Przybór wody, choć jeszcze nieznaczny,spychał śmiałka z powrotem w stronę brzegu.Przebywszy trzy czwarte drogi,mężczyzna dotarł do sterczącej z wody skały i wgramolił się na nią.Przywarłcałym ciałem.Poznała, że jest bardzo zmęczony.Ale czasu do stracenia nie było, bo oto dziób okrętu drgnął po raz drugi.Zgrzytszorujących o kamienie desek dotarł aż do jej uszu.%7łołnierz znowu rzucił sięw wodę.Zrozumiała, że postanowił dotrzeć za każdą cenę, młócił fale ramionamiwściekle, z zawziętością.Pojęła, że jeśli zawiodą go siły, jeśli osłabnie utonienieuchronnie między wrakiem okrętu a brzegiem.Nie mógł już zawrócić.Odległość była duża, teraz już bardzo rzadko dostrzegała pływaka.Czasemtylko migały pośród fal jego ramiona, ale nawet nie miała pewności, czy to niezłudzenie.Fala przypływu coraz dalej sięgała w głąb plaży.Dziób okrętu drgnął po raztrzeci, znieruchomiał, ale tylko na chwilę.Stojący na brzegu rozbitkowie zaczęlikrzyczeć i wymachiwać rękami.Wrak opadał w wodę.Szczątki przechyliły sięnagle i legły na fali.Nie widziała już na nich nikogo.Morze igrało przez chwilęresztkami okrętu, wyglądającymi teraz jak kupa przypadkowo połączonych de-87sek.Resztki owe obróciły się raz i drugi w miejscu, po czym zostały zgniecioneo skały, między którymi wcześniej tkwiły.Wypatrywała płynącego żołnierza, wstała nieświadomie.Ale morze było pu-ste.Między rozhuśtanymi falami nigdzie nie jawiła się głowa, czy ramiona.Uto-nął.Skonstatowała fakt z dziwną obojętnością.Usiadła na piasku, by po kilkuchwilach wstać i ruszyć w głąb lądu.Nie wiedziała, dokąd idzie i po co.Chciałabyć jak najdalej od ludzi na brzegu.Nic więcej.* * *%7łołnierz nie utonął.Ciężko walcząc z morzem, dotarł do skał, wokół którychunosiły się szczątki żaglowca.Usłyszał wołanie o pomoc i natychmiast skierowałsię w stronę, skąd dobiegało.Pośród połamanych desek pływali ludzie, chwytająckurczowo wszystko, co mogło być pomocne w walce z topielą.Dziwnym trafem sporo osób przeżyło katastrofę.Widmowy okręt Demonarozbił rufę kogi; kto żyw szukał schronienia w dziobowej części kadłuba, a wła-śnie dziób najdłużej utrzymał się nad wodą.Teraz garstka ludzi, których nieporwały w nocy fale, desperacko walczyła o życie.Było ich pięciu: Albar, dwajmajtkowie, nieprzytomny Vard i łucznik ze złamaną nogą.%7łołnierz, który przypłynął z pomocą, cieszył się opinią najlepszego pływakaw załodze.Dzięki jego poświęceniu zaistniała możliwość ocalenia rannych.Albar,nad podziw dobrze radzący sobie w wodzie, z niezwykłą energią rozpierającąchude ciało wypłynął mu na spotkanie.Razem poczęli holować belkę, tworzącąniegdyś dziobnicę statku.Była długa i gruba.Między wystającymi z wody skałami telepał się kawałek bukszprytu, oplatanylinami.Goniący resztkami sił żołnierz przyciągnął i przymocował go do belki.Pomogli dotrzeć do owej pokracznej tratwy rannemu łucznikowi, którego zła-mana noga cierpiała straszliwie przy uderzeniu każdej kolejnej fali.Urzędnik,z bladą twarzą wykrzywioną jakimś ponuro-pogardliwym grymasem, przywiązałgo i pospieszył z pomocą majtkom, z wysiłkiem utrzymującym na powierzchniwciąż nieprzytomnego kapitana.Tego także przywiązali do belki.Teraz wszyscyodpoczywali, dysząc ciężko, raz po raz zalewani przez fale, lecz już jako takobezpieczni.Po kilku chwilach zaczęli pracować nogami, pomagał im przypływ,niosąc w stronę brzegu.W połowie drogi było już jasne, że są ocaleni.Długo odpoczywali na brzegu.Potem przeszli nieco dalej w głąb lądu.Siła wiatru nie malała; trochę osłaniały odeń wydmy, za którymi siedzieli,ale ziąb dawał się mocno we znaki.Mokra odzież była raczej krępującym ruchyciężarem nizli osłoną.Nie mieli co jeść, nie mogli rozpalić ognia.Wiedzieli, gdzie się znajdują: zachodni wiatr zepchnął ich z obranego kursu,bezwolny żaglowiec minął od północy Wielką Agarę i roztrzaskał się u brzegu88leżącej na północny wschód od niej Małej Agary.Zresztą jeden z majtków stądwłaśnie pochodził, znał każdą piędz ziemi, wiedział, którędy iść do najbliższejrybackiej osady.Wkrótce też, zebrawszy nieco sił, ruszył, by sprowadzić pomoc.Ktoś inny poszedł w przeciwnym kierunku, z zamiarem przeszukania plaży.Alejuż nikt więcej nie ocalał z katastrofy.Ranni leżeli na ziemi.Złamaną nogę łucznika ujęto między dwa kije i obwią-zano kawałkiem sznura.Vardowi opatrzono ranę na głowie.Gdy odzyskał przy-tomność, pokrótce zapoznano go z ostatnimi wydarzeniami; teraz leżał, rozważa-jąc w myślach sytuację.Dotarcie do rybackiej osady było rzeczą pierwszorzędnej wagi.Należało wy-nająć łódz i dotrzeć na Wielką Agarę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]