[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na belki ogrodzenia trysnęła krew, radiowóz podskoczył raz za razem z głuchym bum; to najpierw przednie, a potem tylne koła przejechały po leżącym ciele, samochód uderzył w ogrodzenie i rozbił je.Wielki gliniarz stanął na hamulcach, zatrzymał samochód na klepisku, które było podwórkiem zrujnowanego domu.Johnny'ego znów rzuciło w przód, tym razem zdołał jednak podnieść ramię i opuścić głowę, chroniąc nos przed następną krzywdą.- Billy, ty łobuzie! - krzyknął radośnie gliniarz.- Tak ah lah!Billy Rancourt wrzeszczał.John Marinville odwrócił się i zobaczył, że kowboj czołga się jak najszybciej w stronę północnego krańca ulicy.“Jak najszybciej” nie oznaczało bynajmniej szybko, bowiem wlókł za sobą złamaną nogę.Ślad po oponach pozostał na plecach jego koszuli i siedzeniu dżinsów.Kowbojski kapelusz leżał na środku ulicy, podobnie jak rowery odwrócony do góry nogami.Billy potrącił go kolanem; kapelusz przechylił się i z wnętrza główki przez rondo krew przelała się jak woda.Krew lała się także z twarzy i pękniętej czaszki rannego.Ciężko rannego, który - choć najpierw uderzony maską, a potem przejechany - ciągle jeszcze wydawał się jak najbardziej żywy.Jehnny'ego wcale to nie zdumiało.Zazwyczaj bardzo trudno jest zabić człowieka, wielokrotnie przekonywał się o tym w Wietnamie.Widział żywych ludzi, którym odstrzelono połowę głowy, widział żywych ludzi z wylanymi na kolana wnętrznościami, na których ucztowały muchy, widział żywych ludzi, którym krew tryskała przez palce z rozciętych tętnic szyjnych.Ludzie na ogół ciężko umierają i to czyni śmierć tak straszną.- Juuhuuu! - krzyknął gliniarz, przerzucając dźwignię automatycznej przekładni na pozycję REVERSE.Koła zapiszczały znowu, zostawiając na chodniku ślad roztopionej gumy.Zadymiły, radiowóz wyskoczył na ulicę, przejechał po drodze kowbojski kapelusz i potrącił jeden z rowerów (rozległ się przy tym głośny trzask, rower rozbił tylną szybę, zniknął, przeleciawszy nad dachem, i spadł na maskę).Johnny miał jeszcze tyle czasu, by zobaczyć, że Billy przestał się czołgać, że odwraca głowę, by na nich spojrzeć, że na zalanej krwią twarzy o złamanym nosie ma wyraz przeraźliwej rezygnacji.Z pewnością nie ma jeszcze trzydziestki - pomyślał i w tym momencie leżący znów znalazł się pod samochodem.Radiowóz podskoczył dwukrotnie, jak poprzednio, i zatrzymał się przy przeciwległym krawężniku.Obracając się twarzą ku przedniej szybie, gliniarz trącił klakson łokciem, zatrąbił krótko.Billy Rancourt leżał przed nimi w kałuży krwi.Jedna z jego stóp drgnęła i znieruchomiała.- Prrr! - odezwał się gliniarz.- Ale burdel, co?- Słusznie.Zabiłeś go - odparł Johnny.Nagle przestał myśleć o tym, jak ułagodzić szaleńca, jak go przeżyć.Przestał martwić się książką, harleyem i myśleć o tym, gdzie może być teraz Steve Ames.Może później - jeśli ma przed sobą jakieś później - pomyśli o tym znowu.Z szoku, z przerażenia zmartwychwstał pierwszy szkic Johnny'ego Marinville'a, a nie przeredagowana wersja człowieka, który w dupie miał nagrodę Pulitzera, National Book Award i pieprzenie gwiazdy, ze szmaragdami lub bez nich.- Rozsmarowałeś go po asfalcie jak jakiegoś cholernego królika.Co za odwaga!Gliniarz odwrócił się, przyjrzał mu się uważnie jednym mniej więcej czynnym okiem i znów spojrzał przed siebie.- “Poprowadzę cię drogą mądrości, ścieżkami prawości powiodę.Gdy pójdziesz nią, kroki twe będą swobodne i choćbyś biegł, nie potkniesz się”.To z “Księgi Przysłów”*, Johnny.Mam wrażenie, że stary Billy się potknął.Tak, z pewnością.Zawsze był taki cholernie niezdarny.Moim zdaniem był to jego podstawowy problem.Johnny otworzył usta i.zdarzyło się coś, czego do tej pory doświadczył zaledwie kilka razy.Zabrakło mu słów.Może to i lepiej?- Posłuchaj tej przestrogi i nie zapomnij jej, trzymaj się jej, bo jest twoim życiem.Tę drobną radę powinien pan wziąć sobie do serca, szanowny panie Marinville.A teraz proszę mi wybaczyć.Wysiadł i podszedł do leżącego na ulicy trupa.Jego buty wydawały się błyszczeć - to wzmagający się ciągle wiatr obsypywał je drobinkami piasku.Na siedzeniu jego mundurowych spodni widniała krwawa plama, a kiedy pochylił się, by podnieść świętej pamięci Billy'ego Rancourta, widać był krew cieknącą mu spod pach poprzez dziury na szwach koszuli.Zupełnie jakby pocił się krwią.I może tak właśnie jest.Prawdopodobnie tak właśnie jest.Moim zdaniem lada chwila padnie i wykrwawi się na śmierć, jak to się czasami zdarza chorym na hemofilię.Gdyby nie był tak nieludzko wielki, pewnie już by nie żył.Wiesz, co powinieneś teraz zrobić, prawda?Oczywiście, John Marinville wiedział, co powinien teraz zrobić.Miał temperament, miał cholerny temperament; wyglądało nawet na to, że skopanie przez zwariowanego policjanta-mordercę nie ma na ten temperament najmniejszego wpływu.Co powinien zrobić? Oczywiście utrzymać ten temperament na wodzy.Żadnych więcej sprytnych odzywek, jak nazywanie olbrzyma “odważnym”.Za tę odzywkę zarobił spojrzenie, które wcale mu się nie podobało.Groźne spojrzenie.Gliniarz przeniósł ciało Billy'ego Rancourta przez ulicę, przestępując po drodze przez dwa przewrócone rowery i omijając trzeci, który jakimś cudem stał nadal z obracającymi się kołami i szprychami lśniącymi w promieniach zachodzącego powoli słońca.Przekroczył przewrócone ogrodzenie, podrzucił trupa, by uwolnić rękę i sięgnął do klamki.Drzwi otworzyły się bez problemu.Johnny'ego wcale to nie zaskoczyło.Podejrzewał, że mieszkańcy tego i innych rozrzuconych w dziczy miasteczek z zasady nie zamykali domów.Będzie musiał zabić lokatorów - pomyślał.- To się rozumie samo przez się.Gliniarz jednak tylko pochylił się, zrzucił ciężar z ramion, a potem cofnął się na maleńki ganek.Zamknął drzwi, po czym wytarł dłonie o licówkę dachu, pozostawiając na niej krwawe ślady.Był tak wysoki, że nawet nie musiał jakoś szczególnie wyciągać rąk
[ Pobierz całość w formacie PDF ]