[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Obiecuję.Powiedzieli sobie wszystko, co należało.Wyskoczył z furgonetki i za­trzasnął drzwi.Naciągnął mocniej kurtkę, chroniąc się przed przenikliwym wiatrem.Przycisnął łokciem glocka, żeby się upewnić, czy wciąż tam jest.Boże, jaki piękny dzień! Zbyt piękny na załatwianie takich spraw.Zbiegł po stromych betonowych schodkach, które, według ulotki prze­słanej im w zeszłym tygodniu do domu, stanowiły zagrożenie dla dzieci.Zdaje się, że jakaś dziewczynka potknęła się w tym miejscu i nagle okazały się zbyt niebezpieczne dla pozostałych uczniów.Przebiegł przez opustoszałe boisko.Zatrzymał się na kilka sekund, żeby popatrzeć na furgonetkę, aż wreszcie zniknął za rogiem.Szkoła podstawowa imienia J.E.B.Stuarta - niemalże wszystko na Da­lekim Południu nazywano tak na cześć jednego z bohaterów Konfederacji - mieściła się w długim, jednopiętrowym budynku, nie liczącym sobie nawet pięciu lat.Wzniesiony ze szkaradnej brązowej cegły, został zaprojektowany jako energooszczędny.W każdej klasie było tylko jedno okno, którego zresztą nigdy nie otwierano, chyba że w nagłych wypadkach.Jak pokazywały stan­dardowe testy oceniające poziom placówek dydaktycznych, szkoła Stuarta odnosiła większe sukcesy niż większość szkół w Karolinie Południowej, zawdzięczając to sprawnie działającemu Komitetowi Rodzicielskiemu oraz licznej grupie prymusów.Zbliżywszy się do budynku, Jake po raz pierwszy uświadomił sobie, że w swoim planie ucieczki nigdy nie uwzględnili edukacji Travisa.Kolejna dziura.Cholera.Jako nauczyciel potrafił sprostać wymaganiom programowym ósmej klasy, ale wciąż pozostawała kwestia doboru podręczników.Jak mogli prze­oczyć coś tak oczywistego?Jakie to ironiczne - pomyślał z goryczą - że po wielu latach planowa­nia i symulacji, przerabiania setek scenariuszy typu "co by było gdyby", pierwsze poważne słabości wychodziły na jaw jeszcze przed wprowadze­niem planu w życie.Niech to wszyscy diabli!Zbliżając się do frontowych drzwi, rozglądał się czujnie dookoła, szu­kając śladów czegoś niezwykłego.Jeżeli policja obstawiła szkołę, to wyko­nali kawał dobrej roboty.Ponownie przycisnął łokciem glocka.Proszę cię, Boże, wybacz mi to, co mogę uczynić.- Zuchwalstwo tkwiące w tej modlitwie na wszelki wypadek, czyli w asekurowaniu się z obu stron, wywołało uśmiech na jego twarzy.Przeszedł przez dwie pary podwójnych drzwi i znalazł się w korytarzu udekorowanym z okazji Święta Jesieni.Z podwieszonego sufitu zwisały krzykliwe sztandary.Pewnego dnia zakazano celebrowania Halloween w tej szkole, ponieważ jakaś religijna fanatyczka mająca zbyt wiele czasu odkry­ła, że Halloween jest w istocie świętem pogańskim i jako takie pogwałca konstytucyjną niezależność Kościoła od państwa.Zdumiewające.Po prawej stronie, nieco z tyłu, ujrzał trzy zdjęcia dzieci umieszczone pod napisanym staroangielską czcionką tekstem "In Memoriam".Zza obrazów wyzierały kolorowe kokardy.Ten widok zmartwił Jake'a.Za jego czasów dzieci nie umierały.Przez szklane przepierzenie sekretariatu dostrzegł pięć osób z persone­lu, zgromadzonych przy końcu znajdującego się tuż przy drzwiach kontu­aru: mężczyzna i cztery kobiety.Zdawali się ożywieni, wyraźnie czymś prze­jęci.Szczególnie mężczyzna, w którym Jake rozpoznał dyrektora Menefee, sprawiał wrażenie wyjątkowo zaaferowanego, co uwidoczniała gniewna zmarszczka przecinająca czoło.Najwyraźniej dyskutowali o czymś nieprzy­jemnym i Jake domyślał się o czym.Sięgając do klamki, napotkał spojrzenie jednej z kobiet.Rozdziawiła usta i z twarzą białą jak kreda postukała Menefee w plecy.Na widok tężeją­cej twarzy mężczyzny Jake poczuł ucisk w żołądku.Dyrektor spojrzał na niego stanowczo, bez lęku i nagle Jake'owi przyszło do głowy, że Menefee może okazać się kłopotliwy.Zatrzymał się, by rozpiąć płaszcz, po czym popchnął drzwi i wszedł do środka.Rozmowa urwała się w jednej chwili.Jake uświadomił sobie, jak mę­czą go takie niezręczne cisze.- Witam państwa - powiedział najbardziej radosnym tonem, na jaki mógł się zdobyć.- Przyszedłem po syna.Odpowiedziało mu milczenie.Wszystkie cztery kobiety zwróciły oczy na swego szefa, który sprawiał wrażenie nie przygotowanego do odpo­wiedzi.- Ja.obawiam się, że my.hmm, nie możemy.hmm, tego dla pana zrobić - wyjąkał dyrektor.Jake uśmiechnął się cierpliwie.Niewątpliwie ten facet słyszał o poran­nych zdarzeniach i chciał zyskać na czasie, prawdopodobnie aby ochronić Travisa przed czymś, co pojmował jako zagrożenie dla chłopca.W głębi serca podziwiał Menefee za odwagę.Facet miał jaja.- Szczerze mówiąc - odezwał się Jake najłagodniej jak potrafił - to nie jest prośba, tylko stwierdzenie.Przyszedłem po syna.- Kiedy nikt się nie poruszył, dodał: - Odbiorę go teraz.- Oparł prawy łokieć o kontuar, odsu­wając połę płaszcza.Nie wiedział, czy tym ruchem odsłonił pistolet, ale najwyraźniej Menefee trafnie zinterpretował ten gest.- Myślę, że ma teraz angielski - dodał Jake.Menefee zwrócił się do jednej z kobiet.- Pani Harris, czy mogłaby pani skontaktować się z panią Friedrich i po­wiedzieć jej, że pan Brighton czeka tu na syna?Kobieta poruszyła się, ale Jake sparaliżował ją słowami.- Szczerze mówiąc, pani Harris, chciałbym, żeby pani Friedrich po pro­stu przysłała Travisa do sekretariatu.Może pani opuścić ten fragment doty­czący mojej osoby.To będzie niespodzianka.- Następnie, jakby po namyśle dodał: - Jeśli nie ma pani nic przeciw temu, proszę mu powiedzieć, żeby wziął ze sobą książki i kurtką.Pani Harris pokiwała posłusznie głową i podążyła szybko do konsolety.W tym samym momencie druga kobieta, ta w białym fartuchu pielęgniarki, zanurkowała rozpaczliwie do sąsiedniego pomieszczenia.- Proszę tu zostać! - zawołał Jake w ślad za nią i podbiegł do drzwi, za którymi zniknęła.Kobieta od początku sprawiała wrażenie mocno wystraszonej.Teraz znieruchomiała pośrodku gabinetu pielęgniarek, mru­żąc oczy, jakby w obawie przed ciosem.Na krawędzi leżanki w drugim końcu pomieszczenia siedziała mała dziewczynka o blond włosach zwią­zanych w kucyk - wyglądała na młodszą siostrę którejś z uczennic.Choć wyraźnie zalękniona, nie stanowiła bezpośredniego zagrożenia, więc Jake ją zignorował.- Proszę - ponaglił, zwracając się do pielęgniarki - porozmawiajmy na korytarzu, dopóki nie przyjdzie Travis.Kobieta wyrzuciła ramiona w górę, wywołując uśmiech na jego twarzy.- Może pani opuścić ręce.Naprawdę, nie przyszedłem tutaj, by kogo­kolwiek skrzywdzić.Chciałbym tylko, żebyście się nie rozchodzili.- Czy pan naprawdę zabijał ludzi, panie Brighton? - zapytała niespo­dziewanie dziewczynka z kucykiem.Pytanie zdekoncentrowało go zupełnie.Spojrzał na nią uważnie, szuka­jąc czegoś, czego wcześniej nie zauważył.Sprawiała wrażenie szczerze za­ciekawionej.- Nie, skarbie - odpowiedział.- Nigdy nikogo nie skrzywdziłem.- Zbliżył się nieco i pochylił, by spojrzeć jej prosto w oczy.- Naprawdę.Mała, najwidoczniej usatysfakcjonowana, uśmiechnęła się.- To dobrze.Pogłaskał ją po głowie uważając, żeby nie zmierzwić jej fryzury, po czym przeniósł uwagę z powrotem na dorosłych w gabinecie.- Czy już pani zadzwoniła, pani Harris?- N.nie - bąknęła.- Ja.ja myślałam, że chce pan to słyszeć.- To bardzo rozsądne z pani strony - z pewnym wysiłkiem ułożył usta w uśmiech.- A zatem proszę to zrobić [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • higrostat.htw.pl
  •