[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wstawiono do ń pudło, do-piero co zapakowane; po czym wsiedliśmy my.Miejsca było sporo.Wóz to był bowiemdługi, pomalowany na czarno, ciągnięty przez czarne, o długich grzywach i ogonach konie.Nie pamiętam, abym drugi raz w życiu podobnego doświadczył wrażenia jak to, któresprawiła na mnie podróż odbyta w śmiejącym się i wesołym towarzystwie.Wesołość ta niegniewała mnie, przeciwnie, przerażała raczej, jak gdybym znajdował się wśród istot, z któ-rymi nie miałem nic wspólnego.Stary siedział na przedzie i powoził.Minnie i Joram tu ż za nim, tak że mówiąc do nichmusiał się obracać.Gawędzili z sobą nieustannie chcąc i mnie wciągnąć w gawędkę, leczmilczałem odwrócony, wystraszony ich śmieszkami i miłostkami, podziwiając ich brakserca.Gdyśmy się zatrzymali przy gospodzie, oni pili i jedli, lecz ja ani pić, ani je ść niemogłem, a gdyśmy stanęli przed domem, wyśliznąłem się czym prędzej nie chcąc w towa-rzystwie tym stanąć przed zamkniętymi tak szczelnie oknami, jak powieki na niedawnojeszcze błyszczących zrenicach.Sam widok tych okien przejmował mnie bole ścią.Zanim uczyniłem parę kroków, znalazłem się w objęciach Peggotty.Na widok mój wy-buchnęła płaczem, lecz opanowała się zaraz i mówiła szeptem, stąpała cicho, jak gdyby lę-kała się rozbudzić tę tam uśpioną.Spędziła wiele bezsennych nocy i teraz postanowiła nieodstąpić na krok swej kochanej pani.Wytrwać do ko ńca.Pan Murdstone nie zwrócił najmniejszej uwagi na mnie, gdym wszedł do bawialnegopokoju.Zagłębiony w fotelu, płakał.Panna Murdstone siedziała przy biurku zarzuconympapierami.Podała mi chłodno końce palców pytając obojętnie szeptem, czy wzięto zemnie miarę na żałobę. Tak odpowiedziałem równie cicho. Przywiozłeś ze sobą koszule? dodała.73 Przywiozłem, mam z sobą całą moją odzież.Na tym ograniczyły się słowa pociechy.Nie wątpię, że z pewną przyjemnością popisywała się swym hartem i tym podobnymi,szatańskimi w takich okolicznościach, zaletami swego charakteru.Dumna te ż była z prak-tyczności, jakiej i obecnie stale dawała dowody pisz ąc, rachując, zajmując się wszystkimzgoła.Do samego wieczoru przesiedziała przy biurku; pióro jej ustawicznie skrzypiało, dokażdego przemawiała tym samym oschłym szeptem, na twarzy jej żaden nie drgnął mu-skuł, w głosie żadna serdeczniejsza nie zadzwięczała nuta, nawet fałdy jej sukni najlżejszejnie uległy zmianie.Brat jej brał czasem książkę do ręki, ale jej nie czytał.Otwierał ją tylko i godzinamicałymi wpatrywał się w tę samą stronicę.Czasem wstawał i przechadzał się po pokoju.Siedziałem z założonymi na piersiach rękoma i liczyłem jego kroki lub przypatrywałem si ęmu w milczeniu.Rzadko przemawiał do siostry, do mnie za ś ani razu.On jeden w ciszyzaległej dokoła zdawał się być miotany niepokojem.W dniach poprzedzających pogrzeb mało widywałem Peggotty, która nie opuszczałapokoju, gdzie spoczywała matka moja z dzieci ątkiem.Wieczorem tylko, gdym się położył,siadywała przy mnie, dopóki nie zasnąłem.W wigilię pogrzebu sądzę, że musiało to byćwigilią, lecz za pamięć moją w tych ciężkich chwilach nie ręczę zaprowadziła mnie t am.Wszystko było tam białe, czyste, świeże, spokojne! Lecz gdy sięgnęła ręką po zakry-wającą łóżko zasłonę, zatrzymałem ją wołając: O! Nie! Nie! Nie!Gdyby pogrzeb miał miejsce wczoraj dopiero, nie mógłbym pami ętać dokładniej; samopowietrze i gra barw w saloniku, ogie ń na kominie, kipienie wina w dzbanach i kielichach,kształt talerzy i półmisków, słodki zapach ciasta, wo ń sukni panny Murdstone, czerń na-szej żałoby, wszystko to utkwiło mi w pamięci.Pan Chillip obecny zbliżył się do mnie. Jak się masz, kochany chłopcze?Milcząc podałem mu rękę. No proszę, proszę zauważył z uśmiechem i z zachodzącą mu zarazem wzrok wilgo-cią jak te dzieci szybko rosną! Dogonią nas, ani się obejrzym.Ostatnie słowa zwrócone były do panny Murdstone. Nie zwracamy zwykle na to uwagi ciągnął doktor, lecz zauważywszy, że go pannaMurdstone zbywa chłodnym milczeniem, cofn ął się wraz ze mną do kąta i nie otworzył jużwięcej ust.Notuję to, jak i wszystko, co mi się wraziło w pamięć, nie dlatego, abym myślał wów-czas o sobie.Pamiętam, że zadzwoniono w kościele i że pan Omer i inni zaczęli nas popę-dzać.Peggotty mówiła mi kiedyś, że odprowadzający mego ojca do tego samego grobutakże wyruszali z owego pokoju.Było nas kilku: pan Murdstone, sąsiad nasz, pan Grayper, pan Chillip i ja.Gdyśmy wy-szli z domu, żałobnicy stali już ze swym ciężarem w ogrodzie.Poszliśmy za nimi ścieżką,minęliśmy wiązy, bramę, weszliśmy na cmentarz, gdzie niegdyś w letnie poranki przysłu-chiwałem się szczebiotowi ptasząt.Stanęliśmy dokoła mogiły.Dzień wydawał się mi odmienny od dni innych i sama jegojasność trochę jakby przyćmiona i smętna.Panowała niewzruszona uroczysta cisza.Zachwilę mieliśmy ziemi oddać, co ziemskie.Nad odkrytymi głowami rozległ si ę czysty iwyrazny głos kapłana: Jam jest zmartwychwstanie i życie, mówi Pan!Usłyszałem łkanie.Obejrzałem się.Opodal stała wierna sługa, jedyne pozostałe mi naziemi serce! Pewien jestem, że Pan mógłby powiedzieć do niej: Idz w pokoju.W tłumie otaczającym mogiły spostrzegłem znane mi twarze, twarze widywane w k o-ściele, gdziem zwykł był niegdyś szukać rozrywki dla mej dziecięcej wyobrazni, twarze74znane matce mojej, które witały ją, gdy w kwiecie młodości osiadła w tej okolicy.Nie my-ślałem wówczas o tym, cały oddany bole ści, wszystko to jednak musiałem widzieć d o-kładnie, jeślim zapamiętał tak wiernie nawet twarz Minnie i śmiejące się jej spojrzenia,szukające stojącego za mną kochanka.Skończyło się.Zasypano grób ziemią, wyszliśmy z cmentarza.Przed nami wznosił sięnasz dom, w niczym nie zmieniony, taki jaki był dawniej, co bardziej jeszcze żal mój po-większało.Wiedli mnie do tego domu, pan Chillip co ś do mnie mówił, a kiedyśmy weszli,podał mi szklankę wody; na moją prośbę, aby mi pozwolono odejść do mego pokoju, z ko-biecą zezwolił łagodnością.Wszystko to ma dla mnie świeżość wczorajszych wspomnień.Pózniejsze wypadki fa-lują mi w pamięci jak zmienne morskie zwierciadło, te za ś stoją na kształt niewzruszonejskały.Peggotty przyszła niebawem do mego pokoju.W dniu tym panowała świąteczna jakaśatmosfera, odpowiednia naszym nastrojom.Peggotty usiadła na brzegu mego łó żeczka iująwszy mnie za rękę podnosiła ją od czasu do czasu do ust, to znów gładziła i pie ściła wswych dłoniach zupełnie tak, jak gdyby koiła płacz mego małego braciszka.Opowiedziałami po swojemu, jak to wszystko się stało. Od dawna już mówiła była cierpiąca
[ Pobierz całość w formacie PDF ]