[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie skończę jak Człowiek, Który Upadł Na Dupę, ale perspektywa straty dni czy tygodni życia napełniała mnie odrazą.A propos, w jakim byłem wieku? Zyskiwałem dni i tygodnie, kiedy przebywałem z Saranną w czasie wolnym.Straciłem o wiele więcej dni i tygodni w czasie szybkim, wśród Ku Kuei.Czy byłem bliski osiemnastki zgodnie z moim wiekiem kalendarzowym? Chyba nie, chociaż ciało miałem młode i silne.Przeszedłem dostatecznie wiele, aby posiadać wspomnienia mężczyzny w średnim wieku.I kiedy maszerowałem bocznymi drogami na południe do Robles, doszedłem do wniosku, że szybki czas nie ma jednak znaczenia.Nie pragnąłem specjalnie dożyć starości.Mimo to nie miałem zamiaru dopuścić do tego, by Nkumai mnie złapali i rozpoznali, kim jestem.Najgorsza w czasie szybkim jest samotność.Nikt nie jest bezpieczniejszy od człowieka, który porusza się tak szybko, że nie można go dostrzec.Ale trochę trudno prowadzić rozmowę z kimś, kto nawet nie będzie wiedział, że jesteś obok, jeśli nie stoisz w tym samym miejscu przez pół godziny.Zanim powróciłem do czasu rzeczywistego, zdążyłem przekroczyć Rio de Janeiro i wejść do Cummings.Bez względu na to, jak zaniepokoiła się Mwabao Mawa, nie wyśle ona żołnierzy dalej niż na tysiąc kilometrów, by szukali kogoś, kogo widziała tego samego dnia w odległości zaledwie paru metrów.Dlaczego poszedłem na południe? Nie miałem określonego celu.W ciągu ostatniego półrocza mieszkałem w kilkunastu miastach kontrolowanych przez Nkumai w Jones oraz Bird i pragnąłem jedynie dotrzeć do miejsca, gdzie nie rozciągało się oświecone imperium fizyków.Nie chciałem mieć nic wspólnego z powstańcami zbierającymi się w Huss, więc ruszyłem na południowy wschód, ku przełęczy da Silva.Tam przekonałem się, że od imperialnych komitetów nie ma ucieczki.Kilkudziesięciu uczonych w Gill rządziło od Tellerman do Britton i nikt nie był wolny.Mógłbym wtedy dać spokój i powrócić do Schwartz.Lub, gdyby moja rozpacz była mocniejsza, mógłbym powrócić do Mueller i stanąć twarzą w twarz z Dintem.Ale jeszcze nie byłem na tyle znużony, by odsuwać się od świata ani nie miałem dosyć pasji, by dramatycznie umrzeć, zarówno więc Schwartz, jak i Mueller zostawiłem na przyszłość.I powędrowałem od da Silvy do Wood, od Wood do Hanks, od Hanks przez morze do Holt i w końcu do Britton, gdzie znalazłem swój prawdziwy dom, mój prawdziwy lud i nauczyłem się, co robić, by być z nimi.10.BRITTONOkręg Humping był dziką krainą nad zimnym morzem.W czasie ładnej pogody urwisty brzeg oraz wystające tu i ówdzie skały omywane były nie przez spienione bałwany, ale przez drobne fale, które ocierały się o głazy, jak stary pies witający swego pana.Na stromych wzgórzach i w wąskich dolinach Humpingu skały jakby kiełkowały z ziemi.Rzeka goniła do morza i wpadała doń piętnastometrowym wodospadem.Owce niespokojnie wyszukiwały bezpieczną drogę na świeże pastwiska.I właśnie w takim krajobrazie kilka tysięcy Humpersów wypasało swe owce i wydrapywało warzywa z kamienistego gruntu.Wiedli życie na tyle niezależne, na ile jest to możliwe, gdy człowiekowi potrzebne jest jedzenie i towarzystwo innych ludzi.Ja sarn jedzenia nie potrzebowałem, ale ludzkie towarzystwo było rzeczą miłą, gdyż Humpersi nie stawiali pytań i nie dawali odpowiedzi.W tej najbardziej odosobnionej części Britton trudno było nawet znaleźć jakieś miasto, ponieważ ludzie łączyli się w grupy rodzinne: po dwa czy trzy proste domy z darni kryte strzechą.Nigdy nie napotkałem skupiska ludzkiego większego niż dwadzieścia rodzin, jeśli uznać za skupisko te rodziny, które mieszkały od siebie bliżej niż o kilometr.Odosobnienie zostało wymuszone przez przyrodę, gdyż nędzna ziemia nie mogła wyżywić wielu.Jedynie powszechność niedostatku sprawiała, że nie uważali się za biednych.Chociaż dzieliły tych ludzi odległości, łączyło ich surowe przywiązanie.Wszyscy bez słowa przychodzili z pomocą rodzinie, której dom został zniszczony przez wichurę, anonimowo podrzucano młodego kozła do stada, którego przewodnik zdechł poprzedniego dnia.Od czasu do czasu zbierano się w jednym z domów na wieczornice wypełnione nieprawdopodobnymi i strasznymi historiami lub pieśniami o samotności i niemej tęsknocie.Miałem również inne wrażenie, subtelne, acz silne: kiedy przybyłem do Humping, tak jak przybywałem ostatniego roku do tylu innych miejsc, natychmiast poczułem się tam wygodnie.A jeśli nawet nie wygodnie, to przynajmniej gotów byłem znosić niewygody, ponieważ pozwalały mi zapomnieć o tym, co mi najbardziej doskwierało.Ludzie patrzyli na mnie podejrzliwie.Mogłem się tego spodziewać, ponieważ przyszedłem od strony zachodnich wzgórz, gdzie lud bardziej cywilizowany, mieszkający w wygodniejszych farmach, żywił do Humpersów tylko pogardę, używając ich imienia jako drwiny z nierozgarniętych dzieci.Mieszkałem na tamtych wzgórzach przez tydzień, nie odzywając się do nikogo, wreszcie moja samotność wywołała jakieś drgnienie współczucia.Stałem na szczycie stromego wzgórza, patrzyłem daleko w dół i widziałem pasterza, który usiłował zmusić owce do wspięcia się na przełęcz prowadzącą do doliny ze świeżą trawą.Mężczyzna nie miał psa, co było dość niezwykłe, i owce rozbiegały się na boki, zamiast dążyć ku przełęczy.Kiedy człowiek ten w końcu się zatrzymał i usiadł na kamieniu, by popatrzeć, jak zwycięskie owce szukają paszy w dolince już niemal pozbawionej trawy, zszedłem ze wzgórza i stanąłem kilka metrów od niego, patrząc na owce.Nic nie rzekłem, gdyż nie było nic do powiedzenia – oferta pomocy wynikała z samego faktu, że jestem.Pasterz przyjął ją.Wstał, zaczął popędzać owce i wydawać niskie, gardłowe krzyki, dla owiec wyraźne, ale z dalszej odległości zupełnie niesłyszalne.Owce zaczęły się ruszać, ale tym razem, kiedy wyrywały się na lewo, ja już tam byłem i krzycząc pędziłem je naprzód, kiedy zaś wyrywały się na prawo, natykały się na pomrukującego pasterza.W końcu owce poddały się i polazły po zboczu na przełęcz.Po drugiej stronie zbiegły na dół i zaczęły paść się w gęstej trawie.Zostałem w dolinie z pasterzem całe popołudnie.Przebywałem w innej niż on części doliny.Uważałem jednak na jego owce i jeśli któraś odeszła od stada w moim kierunku, odsyłałem ją z powrotem.Pasterz jakby mnie nie dostrzegał.Nie odzywał się do mnie, tak że zastanawiałem się, czy pech nie zetknął mnie z niemową.Kiedy słońce schyliło się nad horyzont, wstał i zaczął gnać owce po dość łagodnej drodze do domu.Nie poszedłem za nim – pasterz jasno dał mi do zrozumienia, że na tej drodze nie potrzebuje mojej pomocy.Potem jednak, gdy wszedł na wzniesienie, odwrócił się, popatrzył na mnie przez chwilę i przywołał mnie gestem.Miałem iść do jego domu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • higrostat.htw.pl
  •