[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.I nie mogło też być inaczej! Dobrej kobiecie bowiem przyszło do głowy, żeby dla ocaleniarodzinnego honoru, który wejście do służby poniżać jej się zdawało zmienić nazwisko ipodać inne zgoła tam, gdzie przebywała.Przeszło kilka miesięcy bez najmniejszej wieści.Ojciec i synowie byli bardzo zmartwieni,młodszy zaś z tęsknoty niezwyciężonej zapadał na zdrowiu.Co czynić? Do kogo się udać?Pierwszą myślą ojca było jechać i szukać żony w Ameryce.Ale robota? I kto przez ten czasutrzymywałby dom i dzieci? Nie mógł też jechać syn starszy, który właśnie coś niecoś zara-biać zaczął i.był potrzebny rodzinie.I tak w ciężkiej tej trosce żyli z dnia na dzień, powtarzając to bolesne pytanie: co czynić? i patrząc na siebie w milczeniu.Aż raz wystąpił mały Marek i rzekł rezolutnie: Ja pojadę do Ameryki i wyszukam mamę!26Ojciec pokiwał głową ze smutkiem, nie odpowiadając.Tak! To był pomysł serdeczny, alerzecz nie do wykonania! W trzynastu latach sam do Ameryki, kiedy podróż trwała miesiącblisko!Ale chłopiec nie ustępował.Nalegał tego dnia, nalegał drugiego, trzeciego, nalegał codzień, z wielką bystrością rozumując jak dorosły człowiek. Pojechało już tam wielu i młodszych ode mnie! mówił. Jak tylko już na okręcie będę,to przecież dopłynę, czym mały, czy duży.Nie bójcie się, już mnie tam dowiozą!A jak już tam będę na miejscu cóż to? Nie potrafię to odszukać owego krewniaka? Prze-cież tam tylu Włochów jest, to mi pierwszy lepszy pokaże ulicę! A jak do niego trafię, to jak-bym trafił do mamy!Gdybym zaś nie znalazł, to prosto pójdę do konsula i dopytam się o tych państwa, gdziemama była.Co się stanie, zresztą, to się stanie, a tam roboty nikomu nie zbraknie.Znajdęrobotę i ja i zapracuję tyle przynajmniej, żeby do domu wrócić! I tak po trochu, po trochu,prawie że przekonał ojca.Ojciec mu ufał.Wiedział, że chłopiec jest roztropny i odważny, widział też, że do niedo-statku, do biedy nawykł od dzieciństwa i że do spełnienia zamiaru tego znajdzie siły w sercu,dla którego odnalezienie ukochanej matki było świętym celem.Zdarzyło się przy tym, że ka-pitan parostatku, udającego się na morze, posłyszawszy coś o tym od znajomego, zobowiązałsię dać chłopcu darmo bilet trzeciej klasy aż do Argentyny.I tak ojciec po krótkim wahaniuprzystał, a podróż została zdecydowana.Naładowali małemu Markowi pełną torbę żywności,dali mu do kieszeni kilka skudów, zaopatrzyli go w adres krewniaka i pewnego pięknegodnia, w kwietniu, odprowadzili go na pokład okrętu. Synu mój, Marku drogi! mówił ojciec ściskając go raz jeszcze na schodach parostat-ku z pełnymi łez oczyma. Sprawże się dobrze! Jedz z Bogiem! Syna, co matki szuka.Pan Bóg nie opuści!*Biedny Marek! Miał serce mężne i przygotowane na najcięższe próby w tej podróży, alekiedy piękna jego Genua zniknęła mu z oczu, kiedy znalazł się na pełnym morzu, wśród tłu-mu emigrantów zapełniających cały parostatek sam, nie znany nikomu, z tą małą torbą, któ-ra zamykała w sobie całe jego mienie, ogarnęła go wielka żałość i wielkie zwątpienie.Jakpies bezpański leżał przez dwa dni na przedzie pokładu nie mogąc nic przełknąć, a tylko musię chciało płakać, płakać.Różne myśli chodziły mu po głowie, a jedna smutniejsza od dru-giej; a najcięższa z nich i najsmutniejsza wracała uporczywie, ciągle: myśl, że matka jego, ktowie nie żyje już może.W niespokojnych, przerywanych snach swoich widział ciągle twarz jakiegoś nieznajome-go, który pochylał się nad nim, patrzył ze współczuciem, mówił mu do ucha: Twoja matkaumarła! A on się budził tłumiąc krzyk rozpaczy.Dopiero kiedy okręt przebył Cieśninę Gibraltarską i wypłynął na Ocean Atlantycki, nieconadziei, nieco otuchy wstąpiło w ducha Marka.Na krótko wszakże.To niezmierzone, ciąglejednostajne morze, ten wzrastający upał, ten ścisk tłumu biedaków, który go otaczał, a nadewszystko uczucie zupełnej samotności i oderwania od swoich, pogrążyły go prędko w stanbliski rozpaczy.Więc te dnie puste, jednostajne, wlokące się po sobie bez żadnej odmiany takmu się mąciły w pamięci, jak się to chorym przytrafia.Zdawało mu się, że już rok przynajm-niej po tym morzu płynie.I każdego ranka budząc się zdumiony był na nowo, że jest samwpośród tych wód niezmierzonych i płynie do Ameryki oto!Te śliczne, latające ryby, które czasem spadały na pokład, te nadzwyczajne zachody iwschody słońca w pobliżu równika, te mgły srebrzyste wieczorów, te zadziwiające fosfore-scencje morza w nocy, wszystko to zdawało mu się być nie zjawiskiem rzeczywistym, leczdziwem przyśnionym tylko.Ale potem było gorzej jeszcze.Potem przyszły dnie dżdżyste,27podczas których ciągle przebywał w zamknięciu międzypokładowym, gdzie wszystko trzęsłosię i przewracało i gdzie nie słyszał nic prócz wyrzekania i straszliwych kłótni.Wtedy to my-ślał biedak, że ostatnia godzina jego już nadeszła.A potem znów zmiana.Dnie ciężkie, duszne, skwar nieznośny, morze gładkie, żółtawe,bez ruchu, milczące, w martwym powietrzu brak tchu, nuda nieskończona; dnie posępne,śmiertelne, ciężkie nie do udzwignienia, w ciągu których pasażerowie rozciągnięci nierucho-mo na podłodze, na ławkach, zdawali się trupami.A drogi nie ubywało jakby.Niebo i morze,morze i niebo, dziś jak wczoraj, jutro jak dziś, i jeszcze, i ciągle, i wiecznie.I stał tak chłopczyna oparty o poręcz pokładu, wlepiwszy wzrok w ten ocean bez początkui bez końca, ogłuszony, oszołomiony, niejasno, a uparcie myślący o matce, póki mu powiekinie zaciężyły, a głowa nie spadła na ręce.A wtedy spostrzegał znowu tę twarz nieznaną,która patrzyła na niego litośnie, i słyszał jej szept cichy: Matka twoja umarła. I budził się,i zrywał nagle, aby znów śnić na jawie, zapatrzony w horyzont cichy, nieruchomy.*Dwadzieścia siedem dni trwała podróż taka! Ostatnie z nich przecież były lepsze.Powie-trze się odświeżyło, pogoda była piękna.Marek zaznajomił się z jednym starym Lombard-czykiem, który jechał do Ameryki, aby odwiedzić syna mającego kawałek ziemi niedalekomiasta Rosario
[ Pobierz całość w formacie PDF ]