[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gdy tu dzień nastanie, nad Morzem Mrozów będzie świecić Ziemia.Wolę przyjej świetle stanąć nad grobem, bo nie wiem, czybym śmiała tak w pełnym blasku słońca spoj-rzeć.- Marta! co ty mówisz! - krzyknąłem mimo woli.Spojrzała na mnie i odpowiedziałakrótko:71- Ja umrę.Około północy zacząłem się już naprawdę obawiać, że umrze.Nękała ją jakaś choroba,której nawet nie umieliśmy nazwać.Widzieliśmy tylko nadzwyczajny upadek sił, który wpołączeniu z powracającą wciąż gorączką nie wróżył nic dobrego.Zresztą co znaczą wszystkie lekarskie nazwania! Ja wiem co to za choroba, znam ją ażnadto dobrze: nazywa się -życie! Budzi człowieka z nieświadomości, pieści się z nim, igra, awśród igraszek targa go i szarpie, morduje, tłoczy, aż wreszcie zmoże go i zniweczy.Z tąchorobą wszyscy się rodzimy i nie masz na nią lekarstwa - krom śmierci.Piotr nie odstępował prawie od łóżka Marty.Patrząc na jego twarz ponurą i nieruchomą,mimo niepokoju, jaki mnie ogarniał z powodu Marty, zastanawiałem się mimo woli, co zauczucia mogą się kryć pod tą maską? Niestety, miałem się dowiedzieć o tym aż nazbyt pręd-ko!Nad ranem Marta była bardzo niespokojna, a dopiero pierwszy brzask dzienny sprowa-dził na nią ukojenie.- Zobaczę jeszcze słońce! - mówiła i próbowała się uśmiechać zbladłymi wargami.Teraz ja sam siedziałem przy niej, bo Piotr, znużony długą bezsennością, uległ wreszciemoim namowom i położył się spać w sąsiedniej izbie.Ranny brzask wdzierał się przez szybyz grubego, na Księżycu wyrobionego szkła, a światło lamp żółkło coraz więcej.Znieg leżał napolach jak zwykle i gdy wiatr rozegnał nieco pary, podnoszące się wciąż z gorących stawów,widno było przez okna wielką i lśniącą płaszczyznę.W tym ostrym i zimnym, od śniegu odbitym blasku nadchodzącego dnia, kłócącym się zżółtym i martwiejącym światłem lampy, patrzyłem na Martę i nie miałem już zgoła wątpliwo-ści, że wkrótce odejdzie od nas na wieki.Przez tę dwutygodniową noc zmieniła się nie dopoznania.Twarz jej się wyciągnęła i pobladła; usta, niegdyś takie pełne, purpurowe i ponętne,zachodziły już bladosiną barwą śmierci.Spod spuszczonych, niemal przezroczystych, siatkądrobnych żyłek powleczonych powiek patrzyły oczy gasnące już i nad wyraz smutne.Oparłem czoło o krawędz łóżka i kąsałem palce, aby nie wybuchnąć okropnym, niemę-skim płaczem, który mi się targał w piersi jak zwierz na uwięzi.Tymczasem na świecie robiło się coraz jaśniej.Opary, do niedawna jeszcze szare, prze-chodziły teraz przed oknami, poruszane wiatrem, jak lekkie, śnieżnobiałe widma.Czasemtuman ich skłębił się i świat zasłaniał, czasem wyciągały się w długie powiewne postacie,które zjawiały się nagle, biły pokłon przed oknem i przechodziły znów dalej.Wtedy widnobyło między ich smugi białe pola i chmurą owinięte, perliste kolumny gejzerów i dalej nadnimi, na tle jasnobłękitnego nieba szczyt Otamora, zaróżowiony już pierwszymi promieniamisłońca.Marta zapytała o dzieci, ale usłyszawszy, że jeszcze śpią, nie dała ich budzić.- Niech śpią - szeptała -jeszcze je zobaczę.nim słońce wzejdzie.Tymczasem dobrze, żejest tak cicho.Potem zwróciła się ku mnie:- Ty będziesz im zawsze opiekunem, prawda?- Będę - odpowiedziałem zdławionym łzami głosem.- I nie opuścisz ich nigdy?-Nie.- Przysięgasz mi?- Tak.Przysięgam.Wyciągnęła ku mnie rękę:- Dobry jesteś, mój przyjacielu - szepnęła.- Umrę spokojnie, wiedząc, że ty o nich niezapomnisz.Pochwyciłem jej rękę i przycisnąłem namiętnie do ust.Palce jej drgnęły lekko, jakbychciały moją dłoń uścisnąć.Chłód bił już od nich tak, że nawet moje gorące wargi nie zdołałyich rozgrzać.72- Chciałabym ci jeszcze powiedzieć - zaczęła po chwili - przed śmiercią, że byłeś mi.drogi.Robiłam sobie z tego powodu wyrzuty większe niż z tego, że byłam żoną Piotra.Mo-że.gdybym była została twoją miast jego, byłoby życie na Księżycu poszło innym torem,byłabym może żyła jeszcze dzisiaj.Mówiła to wszystko cichym, gasnącym głosem, a we mnie nagle zerwała się burza.Ryk-nąłem płaczem jak małe dziecko i okrywając jej dłoń pocałunkami bez pamięci, wyrzucałemz piersi przez łzy bezładne słowa miłości, tak długo tajone, a rozpętane dopiero teraz - wobecumierającej.Ona przechyliła się nieco i położyła drugą rękę na mej głowie:- Cicho - mówiła - cicho.Ja wiem.Nie płacz.Tak jak się stało, lepiej się stało.Byłeśmi drogi za swą szlachetność, za miłość dla Toma, zresztą-ja nie wiem sama, za co.ale mi-mo wszystko może bym nie była dobra dla ciebie, gdybyś był stanął między mną a tamtym,zmarłym, który jeden miał do mnie prawo.Cicho już, nie płacz.Wiesz już teraz.Myślę, żeTomasz mi przebaczy, żem to czuła i teraz tobie w godzinę śmierci powiedziała.Ja byłamtaka nieszczęśliwa.Zamilkła wyczerpana, a ja, ukrywszy twarz na jej piersi, trząsłem się cały, targany we-wnętrznym łkaniem.Ale ona po chwili zaczęła znowu.- Niech będzie.wyznam ci już wszystko.I tak po raz ostatni z tobą rozmawiam.Wowo południe.Umierająca urwała na chwilę, jakby nagły wstyd, nie blednący nawet wobec śmierci, głosjej zatamował, ale ja wiedziałem o jakim ona południu mówiła!Milczała przez jakiś czas, z lekka tylko poruszając wargami, aż wtem, z nagłym wybu-chem, podnosząc ręce ku skroniom zakrzykła:- Czemuś ty Piotra nie zabił?!W tej chwili posłyszałem stłumiony jęk za sobą.Było w nim coś tak strasznego, że mimowoli zerwałem się i odwróciłem głowę.We drzwiach, dłonią o uszak oparty, stał Piotr, bladyjak trup, i patrzył na nas szeroko rozwartymi oczyma.Musiał stać tu już dość długo i słyszałzapewne wszystko, co Marta do mnie mówiła.Gdy zauważył, że go spostrzegłem, postąpił chwiejnie parę kroków naprzód i zabełkotałcoś niezrozumiałego
[ Pobierz całość w formacie PDF ]