[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dotarliśmy tam po zaledwie dziesięciu minutachi wspięliśmy się na kruszejące kamienne molo, znajdujące się z jednej strony wąskiego pasmawody prowadzącego do małej zatoki.Dostrzegłem domy  dziwne, przysadziste, kamiennesiedziby z trawiastymi dachami, które, jak się pózniej dowiedziałem, nazywały się strzechą.Byłodpływ i brzegi zatoki oblepiały czarne i złotawe wodorosty.Aódz wyruszyła z powrotem przez cieśninę. Chodzcie  nakazał wysoki mężczyzna, a my podreptaliśmy za nim długim bitymtraktem, który biegł wokół zatoki, a potem w górę zbocza kamienną ścieżką z koleinami dojednej z tych krytych strzechą chat, które widzieliśmy z pomostu.Tam właśnie po raz pierwszypoczułem charakterystyczną woń, kiedy drewniane drzwi otworzyły się ze skrzypieniemzawiasów na obskurną izbę, do połowy wypełnioną bryłami torfu.Z karbidowej lampyzawieszonej nisko na drewnianych belkach sufitu wylewał się łagodny żółty blask, a w otwartymżelaznym piecu pod przeciwległą ścianą żarzyły się torfowe głownie.Klepisko wysypane byłopiaskiem.To była kuchnia, salon i jednocześnie jadalnia z wielkim stołem pośrodku, komodąi dwoma małymi, głęboko osadzonymi oknami po obu stronach drzwi.Wyłożony deskamikorytarz, zawieszony płaszczami i narzędziami, prowadził, jak się miało wkrótce okazać, dotrzech sypialni.W tej chacie nie było toalety, bieżącej wody, elektryczności.Jakbyśmy przenieślisię z dwudziestego wieku do jakiejś średniowiecznej przeszłości.Mali, smutni, osierocenipodróżnicy w czasie.Przy piecu stała kobieta w granatowej sukience z drukowanym wzorem; odwróciła się,kiedy weszliśmy do środka.Trudno było określić jej wiek.Włosy, zaczesane do tyłu i spiętegrzebykami, przypominały wypolerowaną stal.Nie była to jednak stara twarz.Z pewnością niemiała zmarszczek.Ale nie była też młoda.Kobieta zmierzyła nas wzrokiem i powiedziała: Usiądzcie przy stole.Na pewno jesteście głodni.Nie pomyliła się.Mężczyzna też usiadł i zdjął czapkę; po raz pierwszy zobaczyłem, jak wygląda.Miałchudą twarz o twardych, wyrazistych rysach i duży zakrzywiony nos.Jego dłonie przypominałyłopaty; na kłykciach rosły włosy, wychodziły też spod rękawów.Był prawie łysy, a resztkikędziorów kleiły mu się do czaszki; musiał się pocić pod tą swoją czapką.Kobieta postawiła na stole cztery dymiące talerze.Jakieś mięso w sosie gęstym odtłuszczu i ziemniaki rozgotowane niemal na miazgę.Mężczyzna zamknął oczy i wymamrotał cośw języku, którego nie rozumiałem.Potem, zabierając się do jedzenia, zwrócił się do nas poangielsku:  Jestem Donald Seamus.To moja siostra, Mary-Anne.Dla was pan i pani Gillies.To jestnasz dom, od tej chwili także wasz.Zapomnijcie o tym, skąd przyjechaliście.To już przeszłość.Od teraz ty jesteś Donald John Gillies, a ty Donald Peter Gillies.Jeśli nie będziecie robić tego, cowam się mówi, to, Bóg mi świadkiem, pożałujecie, że się kiedykolwiek urodziliście. Wsunąłsobie w usta wielką porcję jedzenia i przeżuwając je, zerknął na siostrę, która cały czaszachowywała się biernie i była milcząca.Znowu spojrzał na nas. W tym domu mówimy pogaelicku, więc będzie lepiej, jeśli nauczycie się tego języka cholernie szybko.Jeśli wypowieciechoć słowo po angielsku w mojej obecności, to będzie tak, jakbyście nic nie powiedzieli.Zrozumiano?Skinąłem głową, a Peter popatrzył na mnie dla pewności i zrobił to samo.Nie miałempojęcia, co to takiego gaelicki albo jak miałbym się nim posługiwać, ale nie wspomniałem o tymani słowem.Kiedy skończyliśmy posiłek, mężczyzna wręczył mi łopatę. Musicie sobie pewnie ulżyć przed pójściem spać.Możecie się odlać na wrzosowisku.Ale jeśli będziecie chcieli zrobić coś więcej, wykopcie dziurę.Tylko nie za blisko domu,pamiętajcie.Tak więc wysłano nas w nocną ciemność, żebyśmy się załatwili.Wiatr się wzmógł,chmury przesuwały się pospiesznie po niezmierzonym niebie, a na zboczu od czasu do czasujaśniał blask księżyca.Odprowadziłem Petera na bok, z dala od domu, do miejsca, z któregorozciągał się niezakłócony widok na zatokę, i zacząłem kopać, zastanawiając się przy okazji, cobyśmy, u licha, zrobili, gdyby akurat padało. Tutaj!Wystraszyliśmy się obaj na dzwięk głosu, który porwał wiatr; odwróciłem się zdumionyi zobaczyłem Catherine, która uśmiechała się do nas w ciemności.Z trudem wydusiłem z siebie: Jak& ?. Widziałam, że płyniecie tą małą łodzią, pół godziny po mnie. Odwróciła sięi wyciągnęła rękę w stronę wzgórza. Mieszkam tam, u pani O Henley.Mówi, że od terazjestem Ceit.Zmiesznie się pisze.Ce, e, i, te.Ale wymawia się Kate.To po gaelicku. Ceit  powtórzyłem.Podobało mi się brzmienie tego imienia. Jesteśmy chyba  domownikami.Dziećmi, które przysłał tu pieprzony Kościół.Są nasdziesiątki na tej małej wyspie. Jej twarz zachmurzyła się na chwilę. Myślałam, że cięstraciłam.Uśmiechnąłem się szeroko. Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo.Nie posiadałem się z radości, że ją odnalazłem." " " Tato, musisz zdjąć spodnie.Wciąż są mokre.Rzeczywiście! Musiały się zmoczyć, kiedy płynąłem tym statkiem.Wstaję, ale jakoś niemogę sobie poradzić z zamkiem błyskawicznym.Pomaga mi je rozpiąć, a ja wysuwam z nichnogi; spodnie lądują na podłodze.Teraz ściąga mi przez głowę sweter.Lepiej, żeby ona tozrobiła.Ale z guzikami koszuli sam sobie poradzę.Nie wiem dlaczego, ale palce mam ostatniosztywne i nieporadne.Patrzę, jak podchodzi do szafy i wyciąga z niej czyste spodnie i starannie wyprasowanąbiałą koszulę.Jest uroczą dziewczyną. Masz, tato. Podaje mi koszulę. Chcesz ją włożyć?Wyciągam rękę i głaszczę ją po twarzy; ogarnia mnie taka czułość.  Nie wiem, co bym zrobił, gdyby i ciebie nie zabrali na wyspę, Ceit.Naprawdęwydawało mi się, że straciłem cię na zawsze.Widzę w jej oczach głębokie zmieszanie.Czy nie uświadamia sobie tego, co do niejczuję? No cóż, jestem tutaj  mówi, a ja patrzę na nią rozpromieniony [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • higrostat.htw.pl
  •