[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Niektóre trzymały dzieci zrodzone po to, by żywiły się krwią.Nie mogłem jej dostrzec.Wydawało się, że Morley też kogoś szuka.- Tam są.- Dojango wskazał na klatki stojące z boku.Zza krat przyglądała się nam, nie zawsze przytomnie, gromada więźniów.Pochodnia niemal się wypaliła, ale grolle się rozproszyły, rozpakowały plecaki i teraz rzucały w tłum bombami zapalającymi.Dojango montował potężną lampę.Ja i Morley chwyciliśmy łuki i szyliśmy strzałami w kierunku, gdzie wrzask przycichał.- Najwyższy czas podjąć decyzję, jak powiedziała dama w ciąży do swojego faceta - rzuciłem Morleyowi i zacząłem schodzić uzbrojony w miecz i róg jednorożca, cokolwiek zgięty pod ciężarem ładunku śmiercionośnych przyrządów.Morley wybrał tę samą broń; ściągnął rzemienie plecaka.Dojango wziął róg i kuszę.Jego ładunek był już pusty, więc go zostawił.Grolle zabrały swoje ciężary, ale uzbroiły się tylko w pałki przywiązane wcześniej do pasów, jak sztywne, grube ogony; ciągnęły je od wejścia przez wszystkie przeszkody.- Najpierw więźniowie? - zapytał Morley.- Raczej nie.Nawet gdyby można im było zaufać, będą się plątać pod nogami.Zaatakujmy tam, gdzie idą kobiety.Pewnie wśród nich zaszyli się władcy.Dotarliśmy do dna jaskini.Grolle ruszyły przodem, wymachując pałkami.Morley ciął obok, mamrocząc coś pod nosem i po kostki tonąc w brudzie.Uderzył stopą jakiegoś nocnego stwora, który próbował się bronić.Tionie i Róża, wrzeszcząc, potęgowały ogólne zamieszanie.W wolnej chwili zasalutowałem im mieczem.Chyba nie doceniły tego gestu.Morley kopnął leżący na drodze ludzki piszczel.- Zastanawiałeś się kiedyś, czym żywią się niewolnicy podczas rozwoju choroby? - zapytał.- Nie.I nie chcę, żebyś mi mówił.Wspięliśmy się do szpary, przez którą uciekły kobiety.Była wysoka na półtora, a szeroka może na metr, zupełnie zapchana niewolnikami krwi, szukającymi ratunku u swoich panów.Grolle waliły w nich z pasją górników, którzy właśnie trafili na nowe, bogate pokłady.- A ty chciałeś zabrać muły - krakał Morley.Kusza Dojanga zaświszczała, zaskrzypiała, znowu świsnęła.Groll bohatersko próbował przedostać się do lampy, którą pozostawiliśmy u wejścia.Ludzie nocy zaczęli napierać.Niedobrze.Uzbrojeni czy nie, nie oprzemy się takiej liczbie wrogów.Wciąż jeszcze miałem parę niespodzianek poukrywanych w rękawach i cholewkach, ale chciałem zatrzymać je na ostateczną rozgrywkę.Grolle oczyściły przejście.Morley przemówił do nich.Odrzuciły na boki to, co kiedyś było ludźmi, i przecisnęły się na drugą stronę.Poszedłem za nimi, Morley zamykał pochód.Nic nie próbowało wejść za nami.- Dobrze.Dotarliśmy do serca gniazda.Zupełnie jak herosi z dawnych legend, przy czym dla nich ten etap był najtrudniejszą częścią zadania, a w naszym przypadku tę przyjemność wciąż mamy przed sobą.Krwawe narzeczone ustawiły się przed kamiennymi sarkofagami, w których spoczywali ich uśpieni kochankowie.Było ich piętnaście.Tylko u czterech choroba osiągnęła szczyt.Jedną z kobiet-zjaw spotkałem po drugiej stronie stołu w Full Harbor, w domu, w którym wcześniej mieszkała ona.Kochałem ją.Jej choroba trwała zaledwie kilka lat i wciąż była uleczalna.Obok Kayean stał mężczyzna.To on przekazał mi liścik.Zdradził go wyraz twarzy.Na mój widok kobieta zadrżała i ujęła towarzysza za rękę.Doskonale.Chciało ci się kiedy płakać? Z dziury za nami odezwał się Dojango:- Mają lampę, ale ogień już wygasł.Zresztą, nie wygląda na to, żeby chcieli tu wtargnąć.- Dość już kłopotów.Czy ona jest, Garrett? - zapytał Morley.- Aha.- Odetnij ją od stadka i zmiatamy.Skinąłem dłonią na Kayean.Podeszła ze spuszczonym wzrokiem, ciągnąc za sobą mężczyznę.Inne narzeczone, a wraz z nimi około ośmiu niewolników, zaczęły szeptać, syczeć i szeleścić.Czubkiem rogu jednorożca Morley zręcznie odnalazł gardło towarzysza Kayean.- Gdzie on jest, Clement?- Zabij go tu, Dotes.Nie zabieraj go.- Jeśli go nie zabiorę, zabiją mnie.Gdzie on jest? To naprawdę było bardzo interesujące.Co tu się dzieje, u diabła?- Tam, z tyłu.- Niewolnicy wskazali gdzieś za plecy narzeczonych.- Chowa się razem z dziećmi.Nie wydostaniesz go, nie budząc panów.Zabieraj ją stąd, zanim dojdą do formy.Doskonały pomysł i bardzo chętnie bym go zrealizował, lecz.Nikt właściwie nie powiedział tego wyraźnie, ale przecież weszliśmy tu z nadzieją, że nie pozostawimy przy życiu żadnego z tamtych.Bardziej chodzi o konieczność niż o uczucia.Jeśli pozostawimy ich żywych, rzucą się na nas zaraz po zachodzie słońca.Wtedy im już nie uciekniemy.Nie odważą się nas wypuścić.Będą mieli na karku całą armię karentyńską, skoro tylko wskażemy lokalizację gniazda.- Musimy pogadać, Morley.- Potem.Wychodź stamtąd, Valentine.Za sarkofagami coś drgnęło, zasyczało.Dotarły do nas ledwie słyszalne słowa:- Przyjdź po mnie.- Ludzie, za chwilę będzie tu naprawdę bardzo paskudnie -powiedziałem.- Paru umrze prawdziwą śmiercią.Chyba tego nie chcecie.Zabieram ochotników, żeby przedrzeć się do wielkiej jaskini.Kiedy ją wysadzimy, będziecie mogli przenieść się do innego gniazda.Jeśli tego nie zrobimy, zostaniemy ich nocnym małym co nieco.Po chwili jedna z “nowszych” kobiet podeszła do nas ze spuszczonym wzrokiem.Większość męskich niewolników krwi zostaje tym, czym jest z własnej woli.Kobiety nie.Wybierane są i dostarczane swoim panom przez nocnych handlarzy, takich jak Zeck Zack.Jedna ze starszych zaprotestowała, usiłując powstrzymać dezerterkę.Strzała Dojango trafiła ją w środek czoła, wbijając się na dziesięć centymetrów.Kobieta upadła; wiła się i trzepotała.Strzała nie mogła jej zabić, ale nieźle zmiksowała mózg.Przepuściłem ochotniczkę.- Ktoś jeszcze?Starsze kobiety spoglądały na leżącą; słyszały skrzypienie napinanej kuszy.Posyczały między sobą i zdecydowały, że pozostawią nas na pastwę swoich panów.Tłum rozstąpił się powoli.Małe też Zniknęły.Nie byli wobec siebie lojalni nawet za grosz.XLVII- Zatłucz to paskudztwo! - krzyknął Morley i powtórzył to samo po grollemu.Marsha grzmocił miotającą się kobietę, dopóki nie znieruchomiała.- Wyłaź, Valentine.Znowu syk.Podniosłem świetlika wysoko nad głowę, żeby spojrzeć na stworzenie, które tak bardzo interesowało Morleya Dotesa.I nagle wszystko się poukładało.Znałem tę gębę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]