[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Umiowanie ty moje!Ksztaty nieomal dziecice!Skro dotd nie pomarszczona,Biae, wziutkie rce!139XVO Wierchu, ty Wierchu Lodowy!I znowu si zwracam do ciebie,Olbrzymie, rozbkitnionyNa tym bkitnym niebie.Stoisz naprzeciw mych okien,Codziennie widzie ci musz,Zagldasz z swej dali w m izb,A nieraz, zda mi si, w dusz.Zda mi si, e nieraz si pytasz,Skpan w SwiatoSciach poudnia,Czy jeszcze jest coS w moim wntrzu,Co drog mi w soce utrudnia.I owszem, przyznaj si, e jeszczeMrok jakiS kryje si na dnie,Cie Swiata, co rwa mnie w sw otcha,I dzisiaj mi radoS m kradnie.I dziS mnie, o Wierchu promienny,Z koa wytrci moeGdzieS jakaS umara wierzba,GdzieS gradem pobite zboe.140GdzieS jakiS wyblady czowiek,Którego niweczy ndzaAlbo choroba, dziS jeszczeW chmurn mnie aoS zapdza.Tak zwyke, powszednie sprawy,Takie konieczne zjawiska,A ich przyczyna i skutekNieomal w rozpacz mnie ciska.Ale mnie wnet odbiegajTe kamu zwiastuny i goce,DziS moj prawd wszechwadnZielonoS, wo ki i soce.Przenika mnie blask ich i SwieoS,I twoja skalista wadza,O Wierchu, kowany w granicie,Krew Swie mi w yy wprowadza.Czuj si znowu jak dziecko,ModoS mi pierwsza powraca,Weseli mnie dzie ten soneczny,ywioów raduje praca.Czuj, e dzisiaj mi skrzydaPotrójnie si wzmogy, poczwórnie,em gotów na lot si odwayNad te podniebne turnie.141Pytasz si, Wierchu, swym blaskiemPatrzcy do mego wntrza,Czy wiem ju, e wszystkim jest soce,e to potga najSwitsza?Wiem dobrze, a jeSli si echemPomrok odezwie dalekiem,Azali by moe inaczej?Wszak czowiek jest tylko czowiekiem.O Wierchu, ty Wierchu Lodowy!I znowu si zwracam do ciebie,Olbrzymie, rozbkitnionyNa tym bkitnym niebie.XVIPrzynosz ci kilka pieSniNa nut niewyszukan,W górach je naszych zebraem,Przy stawach, pod skaln Scian.Przy stawach, pod skaln Scian,Na tej spadzistej przeczy,Gdzie Snieg si jeszcze w tej porzeBagalnie ku niebu wdziczy.142Bagalnie si wdziczy ku socuTa brya srebra szczera,A ono z promiennym uSmiechemZ wolna jej serce poera.Poera z wolna jej serceI potem, zadowolone,Poda w swój paac zachoduW tryumfu si ubra koron.W koron tryumfu si stroi,A ona, ta Sniegu brya,Pociesza si w samotnoSci,e jeszcze snadx bdzie ya.e jeszcze snadx bdzie ya,e wróci ku niej krg socaI e promieniejcyPochania j bdzie do koca.Pochania j bdzie do koca,A si wypeni jej dzieje,A wszystka, spragniona mioSci,W uSciskach jego stopnieje.W uSciskach jego stopnieje,Nic po niej nie zostanie,Znaczy-li bd jej miejsceWieczyste, kamienne granie.143Wieczyste, kamienne granie,Czarne, byszczce skay,Co same si w arach sonecznychPospnie rozmioway.XXICokolwiek o tym powiecie,Przed wami nie stan bosy,Ptlicy na kark nie zarzuc,Nie mySl pójS do Kanosy.Nigdym si nie rwa ku cnocie,Grzechów speniem niemao -Có robi? Wszak tylko z glinyBóg nam ulepi dao.Czstom próbowa si oprzeNa krokwiach dziadowskich duchaPokusa bya za mocna,Podpora moja za krucha.Z wszystkich mi stron urgano: Racze opatrze si, bracie!Mróz, mówi, na psa przychodzi,Mróz przyjdzie srogi i na ci.144Nim si spostrzee twa pycha,Pewnego wieczora czy rana,Kostusia si zjawi z klepsydrI kos, niezawoana.Skurczysz si, skrcisz i chtnieStaniesz przed nami bosy,Ptlic zarzucisz na szyjI pójdziesz rad do Kanosy.Jeno e bdzie za póxno!Odpadniesz, jak puste plewy,Jak gax zescha, do ogniaPrzez Paskie rzucona gniewy.Nie troszczcie si o m przyszoS,Kraczce kruki wy lube!Juem-ci sam postanowi,Aby odwróci sw zgub.Gdy przyjdzie mróz na m skór,Co juSci wszystkich nas czeka,Przywoam ze wsi ku sobieNajndzniejszego czowieka.Do mu uScisn i powiem:ChudobaSmy obaj, chudoba!Nie skp mi swojej mioSci,NagrzeszyliSmy si oba.145A zaS stanwszy przed Gazd,Ujrzawszy swojego Sdzi,Przybywam - rzekn - z nadziejI nieche bdzie, co bdzie.Juhas-ci jestem poSledni,Twój pastuch, Panie, lecz owiecMoem Ci adnych nie wypas,Có ze mn uczynisz? Powiedz!Nie miaem w sobie pokory,Nie chciaem nigdy bosy,Ptlic na kark zarzuciwszy,Wdrowa hen! do Kanosy.Lichy jest ze mnie adwokat,Lecz dla obrony, mój Boe,Przytocz, e tylko przed TobKadej si chwili ukorz.Bo i có robi, gdyS takRaczy nagodzi mi dusz,e, by pozbya si Ciebie,adn jej si nie zmusz?Dodam te jedno, jeeliZbyt bdzie lekka ma waga:Kochaem najlichsze xdxbo trawyI czeka, co z losem si zmaga.146Najmniejszy listek na drzewie,Najmniejsza wody kropelkaCzci mojej byy przedmiotem -Tak Twoja wadza jest wielka.Gdybym nie wstydzi si ludzi,Cho Slepi s, gusi i niemi,Publicznie bym uklk na widokNajmniejszych pyków ziemi.Nie moja- w tym jest zasuga -JakiegoS stworzy mnie, Panie,Takiego masz mnie! - a jednakSnadx mi si krzywda, nie stanie.Od Siebie mnie nie odtrcisz,Cho tam ja nie chciaem bosyPtlicy zarzuca na szyjI czoga si do Kanosy.XXXIPoóky znuone pola,Niebiosa coraz to bledsze,dnymi piersiami chonCiche, jesienne powietrze.147Rozgldam si naokoo -Niebujnie tu, niebogato,A przecie mi nie al dzisiaj,e si przeSnio lato.W tej pustce, w tym wyczerpaniu,Które mi w oczach roSnie,To samo odczuwam ycie,Jak w penej, kwitncej wioSnie.Przystaj na dugiej miedzy,Ku ryskom nakaniam lica,Z powidych kpek ta samaWyziera mi tajemnica.Mgy jakieS nieuchwytneLas osnuwaj bury,NieSmiao migoc w socuRniegiem pokryte góry.Urocza, smtna martwota,Zda si, i Smier jest gdzieS bliska,Na pochyoSciach wierchuJesienne dymi ogniska.Nieletni, wty pastuszekOkiem mnie wita lkliwie -Jeszcze si bydo pasieNa tej wychudej niwie.148Jeszcze jest jakaS czerstwoSNa niwie tej wypalonej -Z wrzaskiem niesamowitymW krg si zwouj wrony.GdzieS lec, gdzieS gin w dali,Wziy ze sob zmor -GarS pen zoranej glebyDo chciwej rki bior.Upajam si jej zapachem,I dzisiaj tak samo on Swiey -O rodzicielko ywota,O Swita, podna Macierzy!O skarbie ty mój najdroszy,Rozsta si z tob nie mog -Zielone jeszcze sitowieZ uSmiechem zaszo mi drog.Na gruzem zasanej miedzyJaowiec krzewi si mody,DziS barwy mu odmieniyFijoletowe jagody.Skpo si fala toczyPotokiem, co wysech w lecie,Spomidzy chwastów nad brzegiemSamotne ócieje kwiecie.149Ostatnie to ju - zapewne!O innych nie usyszycie,Lecz ja w tej pustce dzisiejszejTo samo odczuwam ycie.W tym wyczerpaniu, co dzisiajRwiat tak cudownie mroczy,Ta sama wszak tajemnicaDziwem otwiera mi oczy.Powidy, przymary pola,Niebiosa coraz to bledsze,dnymi piersiami chonCiche, jesienne powietrze.XXXVO suebnico w mym domu -Suebni jesteSmy oboje,Wartujem u bram wiecznoSci,Na losy czekajc swoje.NiedawnoSmy si poznali,Niedawno jesteSmy razem,A zda si, eSmy od wiekówBoym zczeni rozkazem.150A zda si, e nasze spotkanie,DziS mego ycia treS caa,Odbyo si w czasach, gdy pamiOczu ni uszu nie miaa.Gdy dza wdrówki w przyszoSKrok ja stawia ubogi,Rwiadoma bezwadu swych skrzyde,A nieSwiadoma drogi.I oto od onej pory,Spowitej w pierwocin obie,ByliSmy ze sob razem,Nie wiedzc wcale o sobie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]