[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Najpierw pomyślą, że zwialiście z planu zdjęciowego.Ale macie rację, ostatecznie będą musieli zaakceptować oczywistość.To nie znaczy, że od razu uznają wasze racje.Gdy dowiedzą się o wojnie, zażądają, byście odlecieli.– Tego akurat Will był więcej niż pewny.Samo zagrożenie nie przesądza jeszcze agresywnej reakcji.Biorąc pod uwagę, jak daleko sprawy zaszły, to może i lepiej.– Owszem, niektóre kraje mogą zmobilizować siły do obrony, ale nikt nie wyśle armii poza planetę.Zobaczycie.Kaldaq już chciał odpowiedzieć, gdy Z’mam go uprzedził.Kapitan uznał, że niezwykłe okoliczności w pełni uzasadniają pominięcie protokołu.– Na razie to starczy – mruknął S’van.Kaldaq zerknął na przysadzistego ludka, ale nic nie powiedział.– Może gdyby dostać się jakoś do telewizji.– zastanawiał się Will.– Nie – przerwała mu Soliwik.– To trzeba załatwić osobiście.Wasza telewizja jest na tyle prymitywna, że łatwo oszukać widza.– Ale może być i tak, że wzbudzicie powszechne przerażenie.Ludzie mają sporą skłonność do zachowań paranoidalnych.– Będziemy o tym pamiętać.Will westchnął głęboko.– Czy wasz pojazd atmosferyczny doleci do Waszyngtonu? Pokażę wam na globusie, gdzie to jest.– Wiemy, gdzie leży Waszyngton – stwierdził S’van.– Gdy ty siedziałeś nad swoją muzyką, my też nie próżnowaliśmy.Osobiście mógłbym cię zaprowadzić pod pomnik Lincolna, do Smithsonian Institution, przed Biały Dom.– No to znasz miasto lepiej niż ja.Jeśli okaże się, że ja się mylę, a wy macie rację, to koniec.Szlag trafi sztukę, muzykę, pokój i zjednoczony świat.– Nisko się cenicie.Jeśli ktokolwiek ma do tego prawo, to my – powiedział S’van.– A jakoś się nie palimy.Will uśmiechnął się krzywo.– Wy potrafilibyście żartować sobie nawet z końca świata.– Tacy już jesteśmy – mruknął T’var przepraszającym tonem.– I dobrze o tym wiesz.Will zastanowił się raz jeszcze.– Wiecie co, siadanie na trawniku przed Białym Domem to nie jest najlepszy pomysł.Lepiej nie wzbudzać paniki.Wybierzmy jakieś takie miejsce, gdzie rząd nie będzie miał wiele do powiedzenia, no, nie zablokuje informacji ani nie wykorzysta jej do własnych celów.– Znaczy gdzie? – spytał T’var.– Chyba już wiem.Rozdział 23– Mister Benjamin? Sir?C.R.Benjamin spojrzał znad biurka.W drzwiach stała młoda asystentka, na twarzy miała niezdrowy rumieniec, oczy wielkie, jakby ujrzała ducha.Starszy pan oparł się w fotelu obrotowym i założył dłonie za głową.– Niech zgadnę.Znów Kambodża? Co tym razem?– To nie Kambodża, sir.– Mam nadzieję, że jednak coś istotnego.Robię ostatnią korektę niedzielnego wydania i nie życzę sobie ciągłych wizyt geniuszy redakcyjnych, przekonanych, że właśnie trafili na temat swego życia.Niby jak mam to skończyć, hę? Ja nie łażę całymi dniami po bankietach i przyjęciach dobroczynnych, jak niektórzy.Może trudno to sobie wyobrazić, ale ja naprawdę wydaję gazetę.– Wiem, sir – wyjąkała asystentka.– Ale na dachu jest latający talerz.Starszy pan spojrzał z rozpaczą w ekran komputera.– Nieźle.Powiedz temu, kto to wymyślił, że obśmiałem się jak norka.Widzisz? – Ostentacyjnie uniósł kąciki ust.– Ale przekaż też, że to kawał na jeden raz.Jak ktoś znów zacznie mi zawracać głowę, to skończy w dziale nekrologów.Bo rozumiem, że to nie twój pomysł?– Nie, panie Benjamin.Sir.Wrócił do pracy ale zaraz znów spojrzał na drzwi.– Jeszcze tu jesteś?– Sir? Ale na dachu naprawdę jest latający talerz.Z człowiekiem w środku.Mówi, że nazywa się William Dulac i że jest z Luizjany.– I to wszystko wyjaśnia?– Niezupełnie, sir.Razem z nim jest czterech obcych.On mówi, że na Karaibach czeka ich o wiele więcej.– A co oni tam robią, skoro sezon zaczyna się dopiero w listopadzie?W progu pojawił się rosły i łysy mężczyzna po pięćdziesiątce.Asystentka odetchnęła z ulgą i usunęła mu się z drogi.Benjamin spojrzał pytająco na przybyłego.– Marcus? Tylko nie mów, że też dałeś się w to wrobić.– To dzieje się naprawdę – zahuczał niskim głosem szef działu miejskiego.– Naprawdę, C.R.Ten talerz nie jest duży, ale śmigłowcem byś go na dach nie wpakował.– Co to wszystko ma znaczyć? – Benjamin zerwał się z fotela.– Czy tu już w ogóle nie można pracować? Tylko żarty wam w głowie.Proszę bardzo, ale w porze lunchu!Szef działu miejskiego wsunął się do pokoju, zaś asystentka pisnęła dziwnie i schowała się w kącie.Do środka weszło coś wysokiego, na tyle wysokiego, że musiało pochylić się przy pokonywaniu framugi.Z wierzchu było jakby trójkątne i porośnięte gęstym, szarym futrem.Ponadto miało na sobie dopasowany kombinezon z rękawami kończącymi się na łokciach i kolanach, i pas z przywieszonymi doń jakimiś przedmiotami.Długie ręce zwisały prawie do podłogi, zębata morda zaczęła intensywnie niuchać.Zaraz potem przez próg wtoczyło się coś na kształt dinozaura bez ogona.To coś było ubrane inaczej i miało inne wyposażenie, a poruszało się jak nerwowy baletmistrz.Jako trzeci obiekt ukazał się muskularny i włochaty karzeł, dalej kroczył struś w modnym wdzianku, na końcu jakiś człowiek.– Czy mam wezwać ochronę? – spytał rozpłaszczony na boazerii szef działu miejskiego.C.R.Benjamin spojrzał w milczeniu na gości.Na korytarzu narastał harmider, ale tego redaktor zdawał się nie słyszeć.Ostatecznie spojrzał na istotę ludzką.– Powiedz mi, młody człowieku, czy na dachu mojego budynku faktycznie stoi latający talerz?– To tylko pojazd atmosferyczny – odparł Will.– I nie jest wcale w kształcie talerza.– Rozumiem.Bo wiesz, jacy są ludzie.Zawsze szukają podobieństw.To dlatego tak trudno dziś o naprawdę dobrych skrybów, wszyscy piszą tak samo.– Zerknął na szefa działu miejskiego.– Nikogo nie wzywaj, Marcus.Ale bądź łaskaw zamknąć drzwi.Ten przytaknął i oczyściwszy framugę z gapiów, odciął gabinet od reszty świata.C.R.Benjamin siadł powoli.– Nie życzę tu sobie żadnego zamieszania, panie.jak się nazywasz, synu?– Dulac.William Dulac.– A gdybyś był teraz w Nawlings, co byś najpewniej wziął na lunch?Will zmarszczył czoło, ale odpowiedział.– Oyster po’boy.Wydawca z aprobatą pokiwał głową.– Zatem faktycznie pochodzisz z Luizjany.Jeśli jesteś blagierem, to jesteś blagierem z Południa, a to już coś
[ Pobierz całość w formacie PDF ]