[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dlatego to nie mógł być sen.To pewnie słońce.Usłyszał w głowie głos Oma.Brzmiało to tak, jakby żółw prowadził rozmowę z kimś, kogo Brutha nie słyszał.Mój!Odejdźcie!Nie.Mój!Obaj!Mój!!!Brutha odwrócił głowę.Żółw stał w szczelinie między kamieniami.Wyciągał szyję i przesuwał nią z boku na bok.Dobiegał też inny dźwięk, rodzaj komarze-go brzęczenia, które pojawiało się i cichło.a wraz z nim obietnice w myślach.Migotały szybko.Twarze mówiące coś do niego, kształty, wizje potęgi, wspaniałe możliwości porywające go, unoszące wysoko ponad światem.Wszystko to należało do niego, mógł zrobić cokolwiek, musiał tylko uwierzyć.We mnie, we mnie, we mnie.Tuż przed nim uformował się obraz: na kamieniu leżało pieczone prosię obłożone owocami i kufel piwa tak zimnego, że para osiadała na ściankach.Mój!Brutha zamrugał.Głosy odeszły.A wraz z nimi jedzenie.Zamrugał znowu.Dręczyły go dziwne powidoki, nie tyle oglądane, ile wyczuwane.Choć miał doskonałą pamięć, nie mógł sobie przypomnieć, co mówiły głosy ani jakie widział inne obrazy.Pozostało jedynie wspomnienie pieczonego prosięcia i piwa.- To dlatego że nie wiedzą, co ci zaproponować - wyjaśnił cichy głos Oma.- Więc próbują obiecywać wszystko.Zwykle zaczynają od wizji pożywienia i rozkoszy cielesnych.- Doszli tylko do pożywienia - poinformował Brutha.- No to świetnie, że udało mi się ich pokonać.Trudno przewidzieć, co mogliby osiągnąć z tak młodym człowiekiem.Brutha uniósł się na łokciach.Vorbis leżał nieruchomo.- Do niego też próbowali dotrzeć?- Chyba tak.Ale to na nic.Nic nie wchodzi, nic nie wychodzi.Nigdy jeszcze nie widziałem umysłu tak skupionego na sobie.- Oni wrócą?- O tak.W końcu nie mają nic innego do roboty.- Kiedy się zjawią - powiedział Brutha, czując zawroty głowy -czy nie mógłbyś zaczekać, aż pokażą mi wizje rozkoszy cielesnych?- Mogłyby źle na ciebie wpłynąć.- Brat Nhumrod zawsze przed nimi ostrzegał.Ale myślę, że chyba powinniśmy poznać naszych wrogów, prawda? - Ostatnie słowo były tylko gardłowym zgrzytem.- Nie skarżyłbym się też na wizję czegoś do picia - dodał ze znużeniem.Cienie się wydłużyły.Chłopiec przyjrzał im się ze zdumieniem.- Jak długo próbowali?- Cały dzień.Uparte paskudy.A roją się jak muchy.O zachodzie słońca Brutha przekonał się dlaczego.Spotkał bowiem św.Ungulanta, pustelnika, przyjaciela wszystkich pomniejszych bóstw.Wszędzie.***- No, no.- odezwał się św.Ungulant.- Niewielu miewamy tu gości.Prawda, Angus? Zwracał się do powietrza obok siebie.Brutha starał się utrzymać równowagę, ponieważ koło wozu kołysało się niebezpiecznie przy każdym ruchu.Vorbisa zostawili na piasku dwadzieścia stóp niżej; obejmował rękami kolana i wpatrywał się w pustkę.Koło zostało przybite do wierzchołka wąskiego słupa.Było akurat tak duże, by jedna osoba mogła się na nim niewygodnie ułożyć.Ale św.Ungulant wydawał się wręcz stworzony do niewygodnego leżenia.Był tak chudy, że nawet szkielety mówiłyby: „Ależ on jest chudy".Miał na sobie coś w rodzaju minimalistycz-nej opaski biodrowej, o ile można było to stwierdzić pod brodą i włosami.Trudno byłoby nie zwrócić uwagi na św.Ungulanta, który podskakiwał na czubku swojego słupa i krzyczał „Hej, hej!" i „Tutaj!".O kilka stóp dalej stał drugi, niższy słup ze staromodną wygódką z półksiężycem wyciętym w drzwiach.To, że jest się pustelnikiem, wyjaśnił św.Ungulant, nie znaczy jeszcze, że trzeba rezygnować ze wszystkiego.Brutha słyszał o pustelnikach, którzy byli kimś w rodzaju jednostronnych proroków - wyruszali na pustynię, ale już nie wracali.Wybierali samotne życie w brudzie, trudach, brudzie, świątobliwych kontemplacjach i brudzie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]