[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Został tylko Andrzej i biolog okularnik, który twardo postanowił dowiedzieć się, kto ma gody na błotach.Brodacz, rozkładając i pakując cekaem, pobłażliwie wyjaśniał, że gody, bracie, na bagnach mają czerwonki, a czerwonki to, bracie, takie niby krokodyle.Krokodyle widział? No, te są takie same, tyle że mają sierść.Taką czerwoną, twardą.I kiedy mają ruję to, bracie, trzeba się trzymać z daleka.Po pierwsze, silne są jak byki, a po drugie, jak “to" robią, to na nic nie zwracają uwagi - dom nie dom, szopa nie szopa, wszystko idzie w drobny mak.Inteligentowi płonęły oczy, słuchał chciwie, co chwila poprawiając okulary sztywnymi palcami.Fritz krzyknął do nich z ciężarówki: “Jedziecie czy nie? Andrzej!" Inteligent spojrzał na ciężarówkę, potem na zegarek, jęknął, zaczął mamrotać podziękowania i przeprosiny, wreszcie chwycił brodacza za rękę, potrząsnął nią z całych sił i pobiegł.Andrzej został.Sam nie wiedział dlaczego.Dostał jakby ataku nostalgii.Nie, żeby zatęsknił za rosyjską mową - przecież wszyscy dookoła mówili po rosyjsku; i nie, żeby brodacz wydawał mu się uosobieniem ojczyzny.Broń Boże.Ale było w nim coś takiego, za czym Andrzej od dawna tęsknił, coś takiego, czego Andrzej nie mógł się spodziewać ani po surowym, zjadliwym Donaldzie, ani po wesołym, serdecznym, ale mimo to obcym Kensim, ani po Wanie, zawsze dobrym, zawsze życzliwym, ale za bardzo zahukanym.Ani, tym bardziej, po Fritzu, chłopie w sumie niezłym, ale, było nie było, wczorajszym śmiertelnym wrogu.Andrzej nawet nie podejrzewał, że aż tak bardzo stęsknił się za tym zagadkowym “czymś".Brodacz popatrzył na niego kątem oka i zapytał:- Rodak, co?- Z Leningradu - powiedział Andrzej, czując dziwne skrępowanie.Żeby je zatrzeć, wyjął papierosy i poczęstował brodacza.- Aha.- zamruczał ten, wyciągając papierosa z paczki.- Znaczy się, rodacy.A ja, bracie, z Wołogdy.Czerepowiec[1] - słyszał? Ochcy-mochcy Czerepowcy.- Jasne! - Andrzej strasznie się ucieszył.- Tam teraz kombinat metalurgiczny postawili, wielgachna fabryka!- No? - powiedział dość obojętnie brodacz.- Znaczy się, też ich wzięli w obroty.No i dobrze.A ty co tu robisz? Jak cię zwą?Andrzej przedstawił się.-A ja, widzisz, na roli gospodaruję.Znaczy się farmer.Jurij Konstantypowicz Dawydow.Napijesz się?Andrzej zawahał się.- Wcześnie.- Może i wcześnie - zgodził się Jurij Konstantynowicz.- A ja jeszcze muszę na rynek.Rozumiesz, przyjechałem wczoraj wieczorem i od razu do pracowni, już dawno mi tam cekaem obiecali.No, tak i siak, wypróbowaliśmy maszynkę, wyładowałem im, znaczy, szynkę, ćwiartkę samogonu, patrzę, a tu słońce wyłączyli.- opowiadając, Dawydow kończył ładować wóz; teraz rozplatał lejce, siadł bokiem i ruszył.Andrzej szedł obok.- Tak - ciągnął Jurij Konstantynowicz.- Wyłączyli, znaczy, słońce.A tamten do mnie mówi: “Chodźmy, ja tu znam takie jedno miejsce".Pojechaliśmy tam, wypiliśmy, przegryźliśmy.Wiesz, jak w mieście z wódką, a ja mam samogon.Oni, widzisz, muzykę stawiali, a ja wypitkę.No i kobity, oczywiście.- Dawydow na samo wspomnienie zaruszał brodą, po czym ściszył głos i mówił dalej: - U nas, bracie, na bagnach z kobitami bardzo cienko.Jest, rozumiesz, jedna wdowa, no to chodzimy do niej.mąż jej w zeszłym roku utonął.No i wiesz, jak to wychodzi; łazić łazisz, podziać się nie ma gdzie, a potem to jej młockarnię zreperuj, to przy zbiorach pomóż, to kultywator.A, zaraza! - pociągnął batem po pawianie, który lazł za wozem.- Życie tam u nas, bracie, jak w czasie wojny.Bez broni nie da rady.A ten białas to kto? Niemiec?-Niemiec - wyjaśnił Andrzej.- Były podoficer, pod Königsbergiem trafił do niewoli, a z niewoli - tutaj.- No, coś mi się tak zdawało, morda jakaś taka nieprzyjemna -powiedział Dawydow.- Do samej Moskwy mnie gnali, świnie, do szpitala mnie zagnali, pół tyłka straciłem.Aleja potem też im dałem.Czołgistą jestem.Ostatnio to już pod Pragą się paliłem.- znowu zaruszał brodą
[ Pobierz całość w formacie PDF ]