[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ledwo Doktor wsiadł, leżący pod rakietą dubelt wylazł i prostując się na całą wysokość, zaczął człapać ku nim.Łazik ruszył.Wielki stwór zajęczał i puścił się za nimi z szybkością, która wprawiła Chemika w osłupienie.Doktor krzyknął coś do Inżyniera, wóz zatrzymał się.— No i cóż ty chcesz — gderał Inżynier — nie weźmiesz go przecież!Doktor, zmieszany, nie bardzo wiedząc, co robić, patrzał bezradnie na przewyższającego go o dwie głowy olbrzyma, który zaglądał mu z góry w twarz, przestępował z nogi na nogę i wydawał skrzekliwe dźwięki.— Zamknij go w rakiecie.Pójdzie za tobą — poradził Inżynier.— Albo go uśpij — dodał Chemik.— Bo jeżeli pogoni za nami, może jeszcze ściągnąć kogoś.To przemówiło Doktorowi do przekonania.Łazik podjechał powoli do rakiety, dubelt pognał za nim swymi dziwacznymi susami, potem Doktor pociągnął olbrzyma do tunelu — przeprawa nie była łatwa.Wrócił po jakimś kwadransie, zły i zdenerwowany.— Zamknąłem go w przedsionku salki opatrunkowej — powiedział — tam nie ma szkła ani niczego ostrego.Ale boję się, że narobi gwałtu.— No, no — rzucił Inżynier — nie ośmieszaj się.Doktor chciał coś odpowiedzieć, może i ostro, ale zmilczał.Ruszyli ponownie, wielkim łukiem okrążyli rakietę.Chemik machał ręką, nawet kiedy widział już tylko wysoką, rozwianą kitę pyłu.Potem zaczął się miarowo przechadzać w pobliżu okopanego płytko miotacza.Chodził tak jeszcze bez mała dwie godziny później, kiedy pośród smukłych kielichów, rzucających długie cienie, pojawiła się chmurka kurzu.Jajowata, nabrzmiała czerwono tarcza słoneczna dotknęła właśnie horyzontu, na północy siniał przypływ chmur, nie czuło się zwykłego, nadciągającego o tej porze chłodu — wciąż było duszno.Chemik wybiegł z cienia rakiety i zobaczył maszynę, podskakiwała właśnie na bruzdach, wyoranych przez wirujące tarcze.Dopadł wozu, gdy ten jeszcze się toczył.Nie musiał nawet pytać o sukcesy wyprawy — łazik siedział ciężko na przypłaszczonych oponach, słychać było chlupotanie wody we wszystkich kanistrach, nawet na wolnym siedzeniu bulkała pełna bańka.— Jak było? — spytał Chemik.Inżynier zdjął ciemne szkła i chustką ścierał sobie pot i proch z twarzy.— Bardzo przyjemnie — powiedział.— Nikogo nie spotkaliście?— No, jak zwykle, krążki, ale wszystkie mijaliśmy z daleka — pojechaliśmy od drugiej strony tego zagajnika z wykrotem, wiesz? Tam prawie wcale nie ma bruzd.Tyle że było trochę kłopotu z napełnianiem kanistrów.Przydałaby się jakaś pompka.— Chcemy jechać jeszcze raz — dodał Fizyk.— Najpierw musicie przelać wodę.— E, nie warto — odparł Fizyk — tu leży tyle pustych baniek i kanistrów, weźmiemy inne, a potem wszystko przeleje się już za jednym zamachem.Co?Spojrzeli sobie z Inżynierem w oczy, jakby mieli w tym jakąś ukrytą myśl.Chemik nie zauważył tego, zdziwił go tylko trochę ich nadzwyczajny pośpiech.Wyładowali kanistry, jakby się paliło, i ledwo rzucili na bagażnik nowe — wcale nie było ich tak wiele — wsiedli i pomknęli z miejsca, wzbijając kłęby kurzu.Jego ściana osiadała jeszcze na równinie, oblana pąsem w świetle zachodzącego słońca, kiedy na powierzchnię wyszedł Koordynator.— Nie ma ich — powiedział.— Już byli, zamienili bańki na puste i pojechali jeszcze raz.Koordynator bardziej zdziwił się, niż rozgniewał.— Jak to — od razu pojechali?Powiedział, że zaraz go zastąpi, i zszedł do wnętrza statku, aby powtórzyć wiadomość pracującemu przy uniwersalnym automacie, ale z Cybernetykiem trudno było mówić.Miał ze dwadzieścia tranzystorów w ustach, wypluwał je do ręki jak pestki, kilkaset wywalonych z porcelitowych wnętrzności przewodów owinął sobie dookoła szyi, rozczesał na piersi i łączył je z taką szybkością, aż palce mu migały.Czasem zastygał bez ruchu i dobrą minutę jakby w nieziemskim osłupieniu wpatrywał się w rozwieszony tuż przed twarzą wielki schemat.Koordynator wrócił na powierzchnię, zastąpił Chemika, który poszedł przygotować dla wszystkich kolację, i siedząc przy miotaczu, skracał sobie czas wpisywaniem praktycznych uwag na marginesach montażowej książki, którą założył Inżynier.Od dwu dni łamali sobie głowy, co począć z dziewięćdziesięcioma tysiącami litrów skażonej radioaktywnie wody, która zalała całą przestrzeń nad ciężarowym włazem.Było to jedno z błędnych kół pozornie nie do rozcięcia, na które się wciąż natykali — żeby oczyścić tę wodę, trzeba było uruchomić filtry, a dostać się do kabla, który je zasilał, można było właśnie w zalanym miejscu.Na statku był nawet nurkowy skafander, ale potrzebny był taki, który jednocześnie chroni od promieniowania, a tego nie mieli.Przysposabiać go specjalnie i pancerzyć ołowiem nie opłacało się — już raczej czekać, aż uruchomione automaty będą mogły zanurzyć się pod wodę.Koordynator siedział pod rufą rakiety, na której od zapadnięcia zmroku co chwila zapalała się lampa błyskowa, i notował szybko, jak tylko mógł, to, co przyszło mu na myśl, bo światło trwało ledwo trzy sekundy.Sam się potem śmiał, oglądając gryzmoły, w które przemieniało się jego pismo po ciemku.Kiedy spojrzał na zegarek, dochodziła' dziesiąta.Wstał i zaczął się przechadzać.Wypatrywał świateł łazika, ale nic nie widział, obserwację utrudniała lampa błyskowa.Zaczął więc oddalać się w stronę, z której miała wrócić maszyna.Jak zwykle, kiedy był sam, skierował oczy na gwiazdy — Droga Mleczna wznosiła się stromo w ciemności, od Skorpiona wzrok jego poszedł na lewo, zatrzymał się, zdumiony — najjaśniejsze gwiazdy Koziorożca ledwo było widać, ginęły w bladym pałaniu, jak gdyby Droga Mleczna naraz rozszerzyła się i pochłonęła je — a przecież leżały poza nią.Nagle zrozumiał.To była łuna, tam właśnie, nad wschodnim horyzontem.Serce zaczęło mu uderzać powoli i mocno.Poczuł ucisk w gardle, który zaraz przeszedł.Z zaciśniętymi szczękami ruszył dalej.Łuna była biaława, niska i nierównomiernie przygasała, aby po długiej chwili rozbłysnąć kilka razy pod rząd.Zamknął oczy i z najwyższym natężeniem wsłuchiwał się w ciszę — ale słyszał tylko szum krwi.Teraz już gwiazdozbiorów nie było prawie widać, stał bez ruchu, wpatrzony w nieboskłon, który nalewał się mętną poświatą.Zrazu chciał wrócić do rakiety i wyciągnąć tamtych na górę — mogli pójść z miotaczem.Pieszo trwałoby to co najmniej trzy godziny.Poza łazikiem mieli mały śmigłowiec, ale siedział w przegrodzie zalanej wodą, zaklinowany między skrzyniami — obejrzeli tylko wystający wierzch, śmigło potrzaskało w katastrofie na kawałki, kabina musiała wyglądać jeszcze gorzej.Pozostawał jednak Obrońca.Pomyślał, że mogą po prostu wsiąść do niego, zdalnie otworzyć ciężarową klapę — jej rozrząd mieścił się w maszynowni — i zjechać poprzez wodę, która wyleje się zresztą, jak tylko klapa się odemknie.W Obrońcy byliby osłonięci przed radioaktywnością.Ale nie było pewne, czy klapa w ogóle się otworzy, nie mówiąc już o tym, co począć później — cały grunt dokoła rakiety zamieniłby się w jedna wielką radioaktywną plamę.Niemniej gdyby tylko mieć pewność, że klapa puści.Powiedział sobie, że czeka jeszcze dziesięć minut, jeżeli do tego czasu nie dojrzy świateł, pojadą.Było trzynaście minut po dziesiątej.Opuścił rękę z zegarkiem.Łuna — tak, nie mylił się — powoli sunęła wydłuż horyzontu, dochodziła już do alfy Feniksa — różowawą z wierzchu, dołem mętnobiaławą smugą uchodziła ku północy.Znowu spojrzał na tarczę zegarka
[ Pobierz całość w formacie PDF ]