[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Podróż nasza odbyła się pomyślnie, tak iż 25 listopada tegoż roku zawinęliśmy dobrzegów Anglii.Skądże wezmę słowa do wyrażenia mych uczuć na widok ukochanej ojczyzny, od lat tylu nie widzianej.W żadnej podobno mowie ludzkiej takich nie znajdzie.Bóg tylko jeden widział stan mojej duszy.Onsłyszał bicie serca, czuł łzy gorące, spływające po twarzy! O, ta niezapomniana chwila była mi sowitąnagrodą za wszystkie trudy i cierpienia.Bez zatrzymania podążyliśmy do Londynu.Dnia 4 grudniazarzuciliśmy kotwicę przy wybrzeżach przedmieścia Southwark.Najpierw wywiedziałem się omieszkaniu wdowy po przyjacielu mym, kapitanie portugalskim, z którym przed osiemnastu latyodbyłem pierwszą podróż do Gwinei.%7łyła jeszcze, mając niewielki sklepik na Flinchlane Przebyła wielenieszczęść i dziś zostawała prawie w niedostatku.Wsparłem ją podarunkiem stu funtów szterlingów, zaco błogosławiła mnie, jak matka.Dołączywszy do znalezionego na okręcie skarbu moje dawne pieniądze, prócz udzielonej wdowie sumy,miałem jeszcze 6500 funtów, co stanowiło znaczny majątek.Pragnąłem nim osłodzić podeszłe latarodziców i śpieszyłem do Hull, aby im upaść do nóg.O, Boże, jakaż mnie ciężka dotknęła żałoba.Obojejuż nie żyli.Ojciec przed jedenastu laty zstąpił do grobu, a matka zgasła przed półtora rokiem w dniufatalnym dla mnie, 31 lipca 1676 roku.Straciłem wszystko co najdroższego miałem na ziemi, straciłembezpowrotnie! Dziś biedny sierota, opuszczony, samotny, nie mam gdzie przytulić głowy, a nawet samBóg, moja jedyna ucieczka, już mi tej straty nie wróci.Poszedłem na cmentarz, gdzie spoczywały święte prochy rodziców i tam zdawało mi się, że sercepęknie, że zmysły stracę.Omdlałego zaniesiono mnie do domu.Przez kilka tygodni walczyłem ze śmiercią, powalony strasznągorączką.Pośród niej o niczym nie mówiłem, jak tylko o rodzicach, którzy pomarli, nie udzieliwszy miprzebaczenia i błogosławieństwa.Wierny Piętaszek czuwał nade mną.I czy uwierzycie, czytelnicy, żewstawszy z choroby, uczułem się o dwadzieścia lat starszy.Włosy mi posiwiały, straciłem dawnąenergię i już nic mnie nie cieszyło na świecie.W takim stanie przeżyłem lat trzy, nie myśląc wcale oodwiedzeniu mej wyspy, gdy jednego dnia Piętaszek dał mi znać, że jakiś obcy żąda widzenia się zemną.Lubo miałem wstręt do ludzi, jednakże kazałem go wpuścić.Był to pan portugalski, mogący mieć przeszło lat czterdzieści, bogato ubrany.- Senior, przebacz, rzekł do mnie.Wszak nazywacie się Robinson Kruzoe?- Nie inaczej, odpowiedziałem, prosząc aby usiadł.- Ten sam, który niegdyś mieszkał w Brazylii?- Tak jest, ale w czym mogę być panu użyteczny?- Daruj mą ciekawość, panie, lecz chciałbym się dowiedzieć o szczegółach waszego pobytu w Brazylii.Czy nie zechcielibyście mi ich opowiedzieć.Uczyniłem zadość życzeniu obcego, a gdy skończyłem mojeopowiadanie, powstał, pochwycił mnie za rękę i zapytał:- Czy nie poznajesz mnie panie Kruzoe? Wpatrywałem się długo w jego twarz.Rysy nie były mi obce,lecz nazwiska przypomnieć sobie nie mogłem.- Czy nie pamiętasz nazwisk twoich wspólników w zamierzonym handlu Murzynami?- Don Jose de Aranha, zawołałem, wyciągając do niego ręce, mój sąsiad i przyjaciel z San Salvador.- Tak, mój przyjacielu.Przed trzema laty przybyłem do Londynu, wówczas właśnie, kiedy cała stolicabrzmiała echem twoich przygód.Rozgłosił je kapitan, któremu ocaliłeś życie i okręt, nie chcąc za toprzyjąć nagrody.Nazwisko twoje dobrze pamiętałem, szlachetny postępek dał mi poznać, że to ty samjesteś, zacny mój przyjacielu.Lecz musiałem wracać do Brazylii, a tam wskutek zamieszek dostałemsię do więzienia.Odzyskawszy wolność, miałem za najświętszy obowiązek odwiedzić cię i odnowićdawną przyjazń, zawartą jeszcze w Brazylii.- Miałem tam niegdyś niezłą plantację, lecz zapewne dawno ją zabrano na skarb.Zresztą, utraciwszyrodziców, nie dbam o nic na świecie.Posiadam majątek taki, że mi na utrzymanie do śmierci wystarczyi proszę tylko Boga, żeby jak najprędzej nadeszła.- Taka mowa nie jest wcale zgodna z twym sposobem myślenia.%7łyj ąc w samotności i oddając się bezpomiarkowania żalowi, okazujesz się samolubem.Ni e, Robinsonie, tak ci żyć nie wolno.Maszwzględem bliznich obowiązki, ich powinieneś uważać za rodzinę.Błogosławieństwo pocieszonych przezciebie zastąpi ci przebaczenie rodziców, którego nie otrzymałeś.Powtarzam raz jeszcze: tak, jak teraz,żyć ci nie wolno.Słowa Brazylijczyka dziwne na mnie zrobiły wrażenie.Zdawało mi się, że słyszę głosojca, przemawiającego z grobu i wskazującego mi, co mam czynić.Myśl osadnika trafiła zupełnie domojego przekonania.Podałem mu więc rękę, na znak przyjęcia jego rady.- Trzeba ci wiedzieć, rzekł mi osadnik, że przez trzy lata po zaginieniu okrętu, prowadziliśmy plantacjęwraz z kapitanem portugalskim na twój rachunek, przypuszczając cię zarazem do udziału w zyskach,jakie nam przyniósł handel niewolnikami.Kiedy jednak nie było o tobie wcale wieści, prokuratorkrólewski objął plantację na skarb.Dochody jej dzielą w ten sposób, że jedna piąta idzie do skarbukrólewskiego, jako wynagrodzenie za zarząd
[ Pobierz całość w formacie PDF ]