[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– A więc to byliście wy – chciałem powiedzieć, ale przezornie zmilczałem, bo wolałem umierać z językiem w gębie.– Nie wiedziałem jednak, że używasz dekańskich strzałek.Hmmm.Bardzo skuteczna broń, jeśli wolno mi powiedzieć, choć nietypowa dla inkwizytora.Mężczyźni spokojnie układali chrust wokół wiklinowego kosza.– Mokre to drewno – poskarżył się jeden z nich półgłosem.– Mokre, więc będzie się dłużej palić – odparł wesoło Ignacius.– Suche, to tylko pssst i nie byłoby Mordimera.No, ale obróćcież go twarzą do rzeki – rzekł nagle – bo jakże tak.Dwaj mężczyźni zawołali jeszcze kogoś i, stękając, przesunęli wiklinową postać, by front klatki, w której byłem zamknięty, wychodził na rzekę.W związku z tym straciłem z zasięgu wzroku ogniska i krzątających się przy nich ludzi, a przed sobą miałem tylko gładką, ciemnoszarą toń zalewu i błotnisty brzeg.– Zdziwisz się, Mordimerze – ciągnął Ignacius tonem przyjacielskiej pogawędki.– Kto wyjdzie z toni, by podziwiać twoją śmierć.Tylko nie rozczaruj mnie, chłopcze, i krzycz.Krzycz głośno, kiedy ogień będzie palił twoje ciało.– Jednak jesteś nienormalny – powiedziałem, wzdychając, bo uznałem, że skoro podnieca go mój krzyk, to jednak nie każe mi wyciąć języka.Roześmiał się tylko.– Nigdy nie miałeś okazji podziwiać płomieni z tej właśnie strony, Mordimerze.To będzie nowe doświadczenie życiowe.Podwładni Ignaciusa skończyli układać chrust wokół wiklinowej figury i teraz przyglądali się efektom swojej pracy.– Czas zaczynać – rzekł uroczystym tonem Ignacius i odszedł na bok.Wrócił, trzymając w dłoni płonącą pochodnię.– Chodźcie tu, dzieci moje – krzyknął, a ja usłyszałem, że za moimi plecami zaczynają się gromadzić jego współwyznawcy.– Bogowie rzek i lasów, bogowie pól, łąk i bagien.– zaintonował uroczyście.– Alleluja, wyłazić potwory! – wrzasnąłem.– Huzia! Hej! Mordimer zaraz skopie wam tłuste dupska!Usłyszałem za sobą wrogi pomruk, a ktoś wbił mi boleśnie koniec kija w żebra.Zatchnąłem się i zakaszlałem, a wtedy ktoś inny dodatkowo huknął mnie w potylicę.–.przyjmijcie naszą ofiarę – wołał dalej Ignacius.– A w zamian uczyńcie z wody, drzew, wiatru i piasków naszych przyjaciół.Ześlijcie naszym wrogom burze i wiry, uderzcie w nich piorunami.– Pierdnięciami! – wrzasnąłem i znowu oberwałem tak, że zahuczało mi się w głowie.Niemniej miałem nadzieję, że nieco im psuję uroczysty nastrój.Zawsze uważałem, że jeśli już się umiera, to tak, by był to temat do pieśni albo przynajmniej uciesznej historii.–.odsłońcie rafy i mielizny przed dziobami ich statków.O to was prosimy!– Prosimy, prosimy, prosimy – wyjęczała stojąca za mną gromada.– Pojawcie się i syćcie oczy męką Chrystusowego sługi – wołał Ignacius.– Niech zdycha tak, jak zdechnie jego Bóg!I nagle, wierzcie mi lub nie, mili moi, zobaczyłem, że z szarej toni coś się wyłania.Jeszcze daleko od brzegu, na krawędzi ciemności, ale jednak.Widziałem, że woda zakotłowała się, jakby pluskała się w niej ogromna ryba.Mimo woli przeszedł mnie dreszcz.Czyżby ci głupcy rzeczywiście nauczyli się przyzywać demony? Cóż, w końcu Ignacius był doświadczonym inkwizytorem, a Bóg tylko raczy wiedzieć, jakie księgi studiował i czego się z nich nauczył.Z tafli wody wyłaniało się coś ogromnego.Coś szarozielonego, błyszczącego upiornie w słabym blasku księżyca.Coś pokrytego mułem i roślinną pleśnią.Wokół tej niekształtnej, zwalistej postaci widziałem też inne, mniejsze, o jakby kobiecych sylwetkach.Cały ten korowód zbliżał się powoli, a woda wokół niego bulgotała i chlupotała, niczym wzburzona podziemną erupcją.Nie było mi już teraz do śmiechu i bliski byłem, by podziękować Ignaciusowi, że przeznaczył mnie na całopalenie, a nie postanowił rzucić tym istotom na pożarcie.Bo zapewne, jak wszystkie demony, nie miałyby nic przeciwko przekąsce z ludzkiego mięsa.– Oto wasza ofiara – rzekł Ignacius i zobaczyłem kątem oka, że wznosi dłoń z pochodnią.I zaraz potem usłyszałem świst, pochodnia upadła w błoto, a Ignacius wrzasnął.I tym razem nie był to wrzask kaznodziei, lecz zranionego człowieka.Za moimi plecami wszczął się tumult, rozległy się krzyki, ale nad nimi dominował potężny głos.– Naprzód, dzieci Chrystusa! – słyszałem, i głos ten wydał mi się znajomy.Usilnie próbowałem obrócić głowę, ale nie byłem w stanie tego dokonać i w efekcie nie widziałem nic poza błotnistym brzegiem, wodą oraz zgaszoną w mule pochodnią, która miała służyć do zapalenia mojej pułapki.Stwory wyłaniające się z wody zamarły.A potem zaczęły się cofać.Za plecami słyszałem przeraźliwe krzyki, wrzaski bólu, jęki, świst mieczy i ciężkie mlaskanie stóp w błocie.A potem trzy postacie wbiegły w moje pole widzenia.Dwoma z nich byli mężczyźni w białych szatach, trzecią ktoś potężny, zwalisty, ubrany w czarny płaszcz z kapturem.Ciemna postać, mimo swej wagi i tuszy, dognała pierwszego z uciekających i skręciła mu kark jednym, zdawałoby się niedbałym, ruchem lewej ręki.Wyraźnie usłyszałem trzask pękającego kręgosłupa.Potem ogromny mężczyzna okręcił się niczym baletnica, uchylił przed cięciem szabli i uderzył drugiego z kultystów prosto w pierś.Nie, moi mili, uderzył, to źle powiedziane.On wbił mu palce w klatkę piersiową, przełamał żebra i wyrwał serce [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • higrostat.htw.pl
  •